wtorek, 31 marca 2009

Rzeź winiątek

Dziś ostatni dzień miesiąca w tym trudnym roku. Kto jeszcze nie wierzy, że widmo recesji grasuje na tej ziemi, ten niech słucha kolejnych świadectw. Oto dziś dwie moje znajome, jedna zdolna pani grafik, druga od słów pisanych i konceptów kreatywnych, pracujące w branży marketingowej, zostały brutalnie zwolnione. Bo przetarg niewygrany. Bo cięcia kosztów. Bo chuju-muju. Jak słyszę dokoła, recesja wykorzystywana jest również do pozbywania się pewnych ludzi: bo źle im z oczu patrzy, bo za stara, bo krnąbrny, bo nie "nasz" etc. Każdy pretekst dobry, by upierdolić bliźniego. Przez najbliższe miesiące w wielu, wielu firmach zawsze pod koniec miesiąca krew się będzie lała na korytarzach, w gabinetach i windach. Wiele redukcji będzie koniecznością, ale też wiele będzie ewidentnym nadużyciem, żeby pozbyć się ludzi, który akurat nie pasują aktualnym decydentom.

piątek, 27 marca 2009

Piaskowa Góra


Jedna z najciekawszych książek literatury polskiej, jakie ostatnio czytałem. W sumie jedna z najlepszych. Każdy miłośnik nie tylko fabularnej, ale i stylistycznej potęgi prozy powinien ją poznać. To, co Bator wyprawia z polszczyzną, to nowa jakość – mnie zachwyciła. Zapewne niektórych będzie drażnił nadmiar postaci i taka jakaś ich marionetkowość z szerszej perspektywy; ale to jest właśnie peerelowska komedia ludzka z pierwszorzędnymi małymi i dużymi dramatami. „Piaskowa Góra” to również gotowy materiał na scenariusz; serial winien mieć co najmniej kilkanaście odcinków, ponieważ ogrom opowieści, jakie autorka wtłoczyła w swoją powieść, wręcz przytłacza, choć wszystko zgrabnie się, na szczęście, łączy. „Piaskowa Góra” to nie jest książka, która może jakoś wpłynąć na życie czytelnika, zmienić jego postawę czy wywołać skrajne emocje, żadnej tam gęsiej skórki raczej nie zapowiada, za to dla osób, które cenią sobie eksplorowanie języka, jest to prawdziwa uczta. I ja na niej byłem, słowa łapczywie piłem.

sobota, 21 marca 2009

Telefon, który nie ma nic

w porównaniu z takim na przykład iphonem, nazywa się na wpół plagiatorsko MyPhone 1150, przy cudzie Apple'a, arystokraty, właściciela hektarów aplikacji, wydaje się chłopem pańszczyźnianym na malutkim poletku paru bajerów jak budzik czy radio. A mimo to kupiłem go za oszałamiającą sumę 99 PLN, na pewno nieco na przekór, co wyznaję bez bicia, rozdrażniony rozrastajacą się siecią iphonowców. Nic przeciw nim nie mam, jak oni należę do zwolenników awangardy technologicznej, w końcu wszystko dla ludzi, podobnie jak alkohol, dopalacze czy nasadki na penisy, czy co tam jeszcze spece od patentów wymyślą i wmówią, że warto tego używać, bo fajnie, bo lepiej. Bardziej śmieszy kabaretowość całej sytuacji, te dziecięce, jakże wzruszające zachwyty nad ajfonowymi smaczkami. Owe chwile nieposkromionego szczęścia, do którego każdy ma prawo; podobno odkrywanie "benefitów" iphone'a ma coś z poznawania tajników Kamasutry, człowiek, a właściwie iphone-posiadacz kręci głową ze zdumienia, "To tak też można?, pyta i tysięczny raz w tym dniu przesuwa palcem po reagującym błyskawicznie na dotyk wyświetlaczu cud-komórki, czułej jak punkty erogenne. Podejrzewam, że nie nacieszę się długo MyPhone 1150, znudzi mi się jak wakacyjny przebój, ale przynajmniej wreszcie poczuję się prawdziwym oldskulowcem, co jak dotąd nigdy mi się nie zdarzyło.

wtorek, 17 marca 2009

Męczennicy

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego „Martyrs” postrzegany jest przez co niektórych jako nie wiadomo jak odrażający film. Nie zwykłem na tym blogu pisać recenzji filmowych, lecz w tym przypadku chodzi o granice wolności artystycznej – więc robię to bez ogródek. Otóż ten francuski (sic!) horror to prawdziwa perełka gatunku; zakrwawiona perełka, ale perełka. Robespierre byłby z niej dumny. Gdzieś po trzech czwartych „Martyrs” robi się nieco nudny, jeśli można tak nazwać paradoksalnie monotonny przebieg maltretowania pewnej nieszczęsnej, młodej kobiety. Za to pierwsza godzina jest fantastyczna, pełna krwi, emocji i autentycznego wstrząsu. Ci, co zdają się niewiniątkami, okazują się bestiami z piekła, a konkretnie z piwnicy rodem. Czuję, że czytelnicy potrzebują adekwatnej literatury: nie trywialnych zagrań a la siekiera, motyka, rozpłatana potylica, ale… czegoś jeszcze bardziej mocniejszego, rozdrażniającego i równocześnie pochłaniającego. Jeśli kiedyś podołam, by wstrząsnąć nawet samym sobą, zaliczę to do sukcesu; emocje to najlepszy, ożywiający akcent dla wydrukowanych, zdawałoby się suchych ciągów liter na papierze.

środa, 11 marca 2009

Dom schadzek

Ta książka jest dowodem, że nawet tak wybitny pisarz jak Amis w końcu poległ, zapuszczając się śladami Napoleona czy zagonów niemieckich w niezmierzone przestrzenie Rosji; nie powinien bawić się w mentorskiego eksploratora rosyjskiej duszy – bo mu to wyraźnie nie wychodzi. Odniosłem wrażenie, że naczytał się solidnie bibliografii i dawaj, dawaj. O ile portrety bohaterów powieści są wielowymiarowe, a styl specyficznie „intelektualny”, co jest jej zaletą i choćby z tych powodów warto po nią sięgnąć, to mądre zdania o Rosji, rosyjskości po prostu mnie drażniły, a słowiańska dusza złośliwie szemrała: Anglik, choćby nie wiem ile razy przejechał Rosję wzdłuż i wszerz, nie będzie w stanie przemienić się nawet w drugorzędnego epigona Dostojewskiego czy Turgieniewa. Być może gdyby Amis miał historyczną szansę i rzeczywiście zaliczył osobiście Gułag, mógłby stanąć w szranki z Sołżenicynem. Własną krwią pobłogosławiłby fabułę "Domu". A tak uderza w niuanse Syberiady z finezją meteorytu tunguskiego. Konstatacje pachną papierem, polanym papierową wódką.

niedziela, 8 marca 2009

Brat?



Mówią, że każdy z nas ma swojego sobowtóra. Nawet wybitni, święci mężowie. Po prostu nie ma istot niepowtarzalnych. Na każdego znajdzie się hak w postaci jego prawie-że-klona. Gdzieś tam na ciebie, nieważne, czy pojedziesz do Paryża, czy do Pcimia Dolnego, czyha ktoś niezwykle podobny. Mimo to jak wielkie było nasze zdziwienie na sobotniej, urodzinowej imprezie naszego znajomego, gdy zobaczyliśmy na nim mojego młodszego brata.

Brat wpierw siedział sobie spokojnie na sofie, nie wadząc nikomu, więc nieco zaskoczeni jego obecnością uznaliśmy, że skoro przyszedł, to widocznie jakimś cudem zna się z solenizantem. Mój brat kompletnie mnie nie poznawał, cóż, skoro się obraził, to ja, w końcu starszy o dekadę, nie będę pierwszy wyciągał ręki. Kto tu kogo na wózku woził, dobrymi radami gratis sypał?

Po kilkunastu minutach spotkaliśmy się z moim bratem na balkonie. O dziwo, on niepalący rozkoszował się wypalonym do połowy papierosem. Jest dorosły, więc nie będę mu prawił kazań, zwłaszcza że w alkostanie sam podobnie zawiniłem. Brat powiedział, że czeka na swoją narzeczoną, która jakoś przybyć nie może, bo coś tam, coś tam.

Dopiero tutaj, w otoczeniu rześkiej, chłodnej nocy prawda wyszła na jaw: ten osobnik nie jest moim bratem! Wyższy ode mnie o głowę, górował niczym jakiś senior, tak że rozmawiając z nim mimowolnie musiałem patrzeć do góry, czego nie znoszę na co dzień, więc w efekcie raczej nie przyjaźnię się dużo wyższymi ode mnie; krępują mnie, deprecjonując swoją zwalistością (podobnie zapewne czują się kobiety, lecz większości z nich to nie przeszkadza).

Ale jak nie jest moim bratem, skoro, choć dużo wyższy, wygląda jak mój brat?! W sposób wręcz szokujący, przyprawiający o niezdrową fascynację. Te same oczy! Ten ten sam kolor, długość i ułożenie włosów! Ten sam uśmiech, linia ust, podbródek, kształt szczęki, nos, uszy! Czary jakieś czy co?!

I mówi podobnie. I słucha podobnie. I zainteresowania ma podobne co mój brat, studiuje filozofię, dusza wrażliwa, humanistyczna. Pisze, rozprawia, wrażliwy na niuanse. Chryste Panie, kim on jest, jeśli nie moim bratem?!

Tylko że wyższy. Sprawił, że poczułem się młodszy od mojego młodszego brata. Nie mogłem też opanować chichotu, takiego śmiechu-odreagowania wynikającego z wręcz przytłaczającego zaskoczenia. „Brat” rozprawiał o czymś tam, a ja w śmiech. On, zdziwiony, myślał, że drwię z niego. Ja, równie zdumiony swoją reakcją, uciekam w tunel kłamstewek, że coś sobie niby przypomniałem. Przecież mu nie powiem, nie wykrzyczę:

- Człowieku, wyglądasz jak mój brat. Nie mogę z tobą n o r m a l n i e rozmawiać, skupić się na jakiejkolwiek wypowiedzi.

W efekcie nie byliśmy w stanie zarejestrować imienia nieznajomego. Dla nas nazywał się tak jak mój brat. Czy mu się to podobało, czy nie, został na gwałt przechrzczony. Dobrze, że jego dziewczyna jakoś nie dotarła na imprezę, pognał za nią; żegnaj, „bracie”.

sobota, 7 marca 2009

Doza kultury o Poszukiwaczach

Warta zarchiwizowania jedna z recenzji mojego debiutu:

Każdy z nas może znaleźć się nagle w miejscu, w którym będzie obserwowany. Pół biedy, kiedy obserwacje zatrzymają się na etapie postrzegania i zamyślenia, bądź ewentualnego wyrażenia zdania na konkretny temat. Problem jednak może zacząć się w momencie, kiedy ktoś zaczyna wykorzystywać Twoje historie, słowa, prawdy, a Ty nie zdajesz sobie sprawy z takiego obrotu sytuacji.

W obserwującego i rekwirującego cudze myśli i słowa Wielkiego Brata zabawił się młody debiutujący autor książki "Poszukiwacze opowieści" - Dawid Kornaga. Poszukał i znalazł tematy oraz często nieświadomych ludzi. Prawdziwe historie, nazwiska, płaskie z premedytacją życie. A reakcje odbiorców? Pochłania nas historia korespondencji internetowej z lekko ironicznym zakończeniem i obraz modnego hip-hopu. Niektórzy z nas odnajdą się w głodzie narkotyków i pragnieniu apartamentów, kobiet, sławy.

"Boli mnie, że moja wyobraźnia nie potrafi wymyślić czegoś nowego, czegoś z samego siebie. Potrzebuję materiału, jak reporter. Czuję się jak student z wydziału dziennikarstwa. Całe to mięso, które trzeba utrwalić na kliszy. Całe nagranie na kliszy, które trzeba spisać i zredagować. Zeszyty pęcznieją. Setki stron."

Ciąg dalszy tutaj.

poniedziałek, 2 marca 2009

Łucja z Lammermoor

Nie jest to opera z jakąś "powalającą" arią jak Carmen; intensywnie mroczna, zarówno w fabule, jak i scenografii. Publiczność z dalszych rzędów winna zaopatrzyć się nie w lornetki, lecz noktowizory. Światła skąpiły twarzy protagonistów, którzy w głębi sceny poddawali się szaleńczym emocjom. Łucja nigdy nie będzie przebojem, brak jej ewidentnie choć jednej powodującej gęsią skórkę frazy. Za to jest genialnym środkiem na depresję, zwątpienie w sens życia, miłości, bliźniego... Nic dziwnego, że braki muzyczne rekompensuje scenografia. Nie rozumiem, dlaczego po premierze niektórzy krytycy czepiali się właśnie scenografii - gdyby i jej zabrakło w oryginalnej oprawie, to już nie wiem, trzeba by wyjść po drugim akcie. Trójwymiarowe triki, widok z lotu ptaka i parę innych smaczków jak przesuwające się naburmuszone chmury to wręcz organiczne elementy Łucji, idealnie wpisujące się w przygnębiającą fabułę. I wreszcie diwa wprost stworzona do odegrania partii nieszczęsnej Lucii - Joanna Woś. Zgrabna, o przenikliwiej barwie głosu, empatycznie oddająca pożerające Łucję obłąkanie. Wręcz ekstatyczny był moment, kiedy Woś leżała na plecach i wydobywała z siebie przepiękny, poruszający tekst o tęsknocie za ukochanym.