wtorek, 24 lutego 2009

Recenzja

Krótka, lecz treściwa recenzja ze strony empik.com autorstwa osoby o nicku dhuala:

Książka nie jest dla osób uwielbiających istoty typu Dracula czy nawet postacie ze "Zmierzchu". Bowiem nie jest to powieść o wampirach, a raczej o idei wampiryzmu we współczesnym świecie, a dokładniej w naszej Polsce i o naszej Polsce. Pragnienie, pożądanie, zachłanność - wszystko to odnosi się do postaw poszczególnych grup społecznych, jak i jednostek w naszym kraju (ale i nie tylko). Niezwykle zręcznie napisana satyra dla naszych ludzkich zachowań, których często nie jesteśmy nawet świadomi. Autor wykazał się bystrością, spostrzegawczością i przy tym potrafi rozbawić do łez. Książka dla tych, co nie boją się krytyki i potrafią śmiać się z otaczającej rzeczywistości, nad którą czasem trzeba ręce załamać.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Zabójczy

W tej książce bardziej niż czyny zbrodniarzy razi nieporadny język, którym została napisana; dochodzi do tego niechlujne tłumaczenie, pomyłki w datach, nie mówiąc już o prostackiej okładce, sugerującej jakiegoś sensacyjniaka (podobnie jest z moją wydaną w listopadzie ubiegłego roku powieścią Znieczulenie miejscowe, której okładka też niestety do udanych nie należy - nie w wykonaniu, tylko wręcz wstrząsającej nieadekwatności graficznej do treści i przesłania).

Jednak po przetrawieniu rozczarowania stylistycznego naprawdę można ponieść się kolejnym odsłonom ludzi takich jak Adam z mojej Gangreny. Autor przy każdej postaci stara się znaleźć przyczyny, dlaczego ktoś został seryjnym mordercą. Prawdę mówiąc, po lekturze pozostaje to nadal zagadką. Człowiek jest naturą zbyt skomplikowaną, by podsumować go paroma maksymami czy naukowymi konstatacjami.

Ale jedno doświadczenie łączy tych odrażających zbrodniarzy: przykre dzieciństwo. Niekochani, wykorzystywani, często z rodzin o fundamentalistycznych przekonaniach religijnych, porzuceni, zdominowani - kumulując w sobie pokłady frustracji w końcu wybuchali. Dlaczego wielokrotnie? Zasmakowali w zbrodni? W mocy? Lepiej nie znać odpowiedzi.

niedziela, 15 lutego 2009

Pornowalentynki



Gdy porno, wszystko wolno. Struti-tuti, do roboty, kręć tyłkiem, jelitami, żołądkiem, wątrobą. Na powitanie antywalentynkowych maniaków swawolnej miłości w Saturatorze oldskulowy pornol, prawdopodobnie duńskiej produkcji. Bezkompromisowy przykład zaawansowanej praktyki ginekologicznej. Wykonawcy obficie owłosieni, lata siedemdziesiąte w natarciu łon jak małe dywaniki, na których można wytrzeć sobie mocno zabłocone buty. Penisowe robaki wyłaniające się z krzaków do pępka, zdziwione otaczającą ich rzeczywistością podporządkowaną beztroskiemu spółkowaniu. Beztroskiemu, bo nikt wtedy nie wiedział, co to AIDS, zemsta archaniołów monogamii. Absolutnie wszystko niepodniecające, nas, gorliwych wyznawców odhumanizowanych praktyk depilacyjnych. Ochy i achy pornoktorów praktycznie niesłyszalne, po dwudziestej drugiej electro wypełniło każdy skrawek klubu, łącznie z coraz bardziej upapranymi kabinami, gdzie mokry papier toaletowy, porozrzucany jak manna z nieba, spoczywał na krawędziach sedesów, wklejony w pojezierze moczu. Alternatywnego oczywiście. Niektórzy przybyli poprzebierani, a niektórzy nie. Alkohol przebierał ich umysły, od chłodu do gorąca, gęstniało od niego, parno i porno, lecz w granicach paradoksalnej przyzwoitości, bo prawdziwe wyuzdanie znajdziesz w klubach swingersów, a nie na 11 Listopada. Jest tak, że strojem nadrabia się fantazję. Chcesz rozwiązłej debiutantki, która nazywa się lolitką mimo trzydziestu trzech lat w dowodzie? Proszę bardzo, szybka lustracja, wyławiasz taką i cieszysz oczy. Jedynie cieszysz. Gorąco, duszno, skwarnie. Rury nie wytrzymują dyktatu wyobrażeń, żeby to wszystko skończyło się spontanicznym kopulowaniem gdzie popadnie i w co wpadnie. I jako jedyne przyjmują na siebie odpowiedzialność za bezwstydną fizjologiczną reakcję: tryskają. Wodą. Alarm. Ludzie zaskoczeni, wzywać straż pożarną? W Polsce każdy od małego nosi legitymację strażaka, wicepremier Pawlak może być dumny; szybka decyzja, personel Saturatora bierze sprawę-wodę w swoje ręce-miednice. Tak sobie. Wody coraz więcej, kałuża na górnym poziomie zachęca do pluskania się, bryzgania. Nad kolejką do zapaskudzonej odchodami i przychodami toaletą skondensowany prysznic. Persony się cofają, niektórzy o słabej woli chwytają kurtki i ewakuują się do pobliskiego klubu jak najbardziej związanego z wodą, lecz jednak nie dosłownie – Hydrozagadki. Błąd. Niech nas zaleje; prawieki temu Noe, pupilek boga Jahwe, dał radę, damy i my. Na dolnym poziomie zaczyna się. Zaczyna się coś. Le Couteau Jaune, breakcorowe trio rozpoczyna swój show, tasaki emocji wysoko podniesione, ponad kolumny, z których zaczyna wypływać, a właściwie to dopierdalać taki beat, że normalnie. Że normalnie hipnoza. Zjawiskowy, na krawędzi histerii głos wokalistki, wielkiej angielskiej samicy, dosiada kolejnych sekwencji rytmu i na spółkę z nim chlasta nasze uszy, i to jak chlasta, muzyczne sadomaso na najwyższym poziomie, coś w rodzaju sopranowego drum’n’bassu, niemiłosiernie pastwiącego się nad bębenkami. Część publiczności, zorientowana popowo-ugodowo poddaje się, ucieka na wyższe poziomy przed muzycznym jadem Anglików. Wierni, co pozostają na stanowisku ekstazy, są świadkami bezpretensjonalnego show, muzyki rozdzierającej przyzwyczajenia taktowe, wokalu świdrującego, stomatologicznej techniki borowania uszu. Nie nieść się znaczy oklapnąć, sczeznąć w mamałydze sztampy zalegającej warstwy muzycznego gustu. Wokalista numer dwa, anglosaski wiking z kołdunem zdolnym do burzenia murów, wije się na scenie, pod sceną, jest go wszędzie pełno, za chwilę wyląduje na barze, zdaje się, pożre parę butelek, rozkoszując się smakiem szkła doprawionego muzyką Żółtego Noża. Spiętrzenie emocji, hopsa, hopsa, wyczerpanie, wyciszenie, przewalentynkowanie się.

środa, 11 lutego 2009

Revolutionary Road

Ta powieść powinna w polskiej wersji zachować angielski oryginał tytułu. Droga do szczęścia sugeruje wyciskające romansidło z pretensjami egzystencjalnymi. Dzieło Yatesa to w czystej postaci grecka tragedia, z wyraziście skonstruowanymi bohaterami. Tu wszyscy przegrywają, to się czuje od pierwszych stron. Interesujące jest: w jaki sposób rozwala się ten sen o lepszym życiu. Fabuła naprawdę wciąga, nie dziwi więc, że kino w końcu się o nią upomniało. I pewnie z pożytkiem, bo książka jest niekiedy przegadana. Kipie z niej jednak mnóstwo gorzkiej, lecz oczyszczającej energii.

poniedziałek, 9 lutego 2009

Linia życia

Podobno ta moja linia życia nie jest długa, jak stwierdziła przyjaciółka, autorka tego zdjęcia. Zatem co mogę odpowiedzieć?
- Pożyjemy, zobaczymy.
Nic więcej.
Mogę żyć intensywnie - pierdolnę znienacka.
Mogę żyć leniwie - też pierdolnę.
Co robić?
Robić swoje: żyć. Czasem można mieć farta. Czasem nie. Odpowiem tak: zobaczymy. Lub: zobaczycie.
Generalnie to nie wierzę w nic, tym bardziej w te cygańskie gusła, by wydrzeć kasę od naiwniaczków na wódkę dla całego taboru...

piątek, 6 lutego 2009

Chutnikowy

To mała, wielka książka. Motoryczny styl. Z kobiet utkany, kobietami przenicowany. Pełen eseistycznych pazurów i pazurków. Stereofonicznych monologów. Poszatkowanych dialogów. Do tego błyskotliwe obserwacje, wysysające z rzeczywistości wszystko, co niezbędne, by fabuła miała to coś, a bohaterowie - krew, bez naskórkowego pastiszu czy autocenzuralnych wygibasów. Po prostu książka bliska moim własnym inklinacjom prozatorskim. Serdecznie gratuluję autorce pomysłu, realizacji i Paszportu Polityki.

wtorek, 3 lutego 2009

Nadzwyczajna biografia

Czytałem kilka biografii Balzaca, lecz nigdy takiej nieprzeciętnej; pióro Zweiga potrafi wyczarować na nowo postać tego tytana pióra i… robienia długów. Drobiazgowa analiza, w duchu modnego za czasów Zweiga freudyzmu, idealnie wpisuje się, przynajmniej w tym przypadku, w esencję gorączkowego życia Balzaca. Można tylko żałować, że biografia nie została dokończona na skutek samobójstwa Zweiga. Co prawda pociągnięta jest do końca żywota francuskiego pisarza, łącznie z przejmującym opisem jego dogorywania na łożu, jednak brakuje i stosownego „co potem” (a to podobno Zweig zamierzał przedstawić), jak i uzupełnienia szczegółów ostatnich tygodni Balzaca. Mimo to czyta się to wszystko doskonale i gardło ściska zazdrość, doskonale podkręcona przez Zweiga, że jeden człowiek mógł napisać aż tyle. To wiadomo, w każdej encyklopedii znajdzie się te fakty, i kawa, i praca w nocy, szlafrok. A jednak Zweig przybliża pisarską harówkę Balzaca, tego Mozarta literatury, z dokładnością mikroskopu.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Nabucco

Jak można zaniżać jakość opery przez taki casting? Taki, to znaczy: dwie siostry, córki Nabucco, grają osoby absolutnie do tych ról niepredestynowane. Umowność umownością, lecz tym razem przekroczone zostały wszelkie jej granice. Tusza (Fenena) lub wiek (Abigalille) dwóch diw (kogo mam na myśli, niech wejdzie na www.teatrwielki.pl/repertuar.php?action=det&id=1237) nie pozwalały rozkoszować zmysłów pięknem muzyki. Przeciętny miłośnik opery nie wymaga, by za każdym razem np. postać Feneny, córki Nabucco, grała taka śliczność jak Anna Netrebko czy Elina Garancza. Ale też nie MILF! Owszem, diwy mają świetne głosy, lecz nie w tej obsadzie, bo robi się śmieszno. I żałośnie.