piątek, 31 października 2008

Definitywny koniec stresogennego miesiąca


Więc wczoraj w Obiekcie Znalezionym na wieczorze promo książki Dehnela "Balzakiana" (prowadzenie: K. Szczuka, na twarzy wyraźnie ślady starzenia; biedactwo). Niby autor mówi słuszne rzeczy, niby tak jak trzeba podsumowuje "rzeczywistość dokoła nas", ale jakże zakochany w sobie, bezkresnie zakochany w słowach, które w ilościach nadliczbowych produkują jego zwoje mózgowe, że jedyne, co wzbudza, co czuję (czyżby jego predestynacją był epigonizm?) - to nuda, straszna nuda, ziewanie i chęć zamówienia w barze czegoś na odtrutkę; może to organiczne, nie wiem. Szczęśliwie, koło przyjaciół i znajomych dopisało, więc wieczór można uznać za udany. Szczególnie że ponad dwie godziny wcześniej byłem jeszcze w BUW-wie na prezentacji książki mojego dobrego i zdolnego kolegi ze studiów, Jacka Wasilewskiego (do spółki z innym, nieco starszym autorem, niezwykle błyskotliwym, niezwykle - Adamem Skibińskim) - "Prowadzeni słowami". Jacek to wytrawny specjalista od słów, wykłada na UW, doradza, kreuje. Książka, z jednej strony poradnik, jak nie dać się "mistrzom ogłupiania/czy zrywania mas", z drugiej - erudycyjna wykładnia retorycznych chwytów), jest naprawdę warta polecenia, choć może nieco za długa; taki przywilej uniwersyteckich wykładowców. Szkoda, że po spotkaniu nie mogłem zostać tam dłużej, ale punktualność rzecz ultraświęta, trzeba było pędzić do Obiektu.

Jutro tzw. Święto Zmarłych, Wszystkich Świętych (no, nie każdy, kto wyciągnął kopytka, zasługuje na poklask, może na poklask, że wyciągnął wreszcie kopytka...). Amerykańskie dynie straszą na wystawach sklepowych, w kinach rozliczne premiery horrorów, a już za parę dni wyjdzie pseudohorror - "Znieczulenie miejscowe". Kto chce posmakować "wampirycznego" fragmentu (niestety, to jedynie liźnięcie fabuły, ale cóż, zapłać, przeczytasz więcej), to proszę: http://www.proszynski.pl/Znieczulenie_miejscowe-p-29991-.html

Wczoraj wieczorem, trochę przez spontan, trochę przez sztucznie stymulowaną atmosferę Halloween trafiliśmy na kilkadziesiąt minut do klubu Bollywood. Miejsce jest niejako poszerzeniem oferty niedalekiego Sheesha Lounge, orientalna muzyka i kuchnia. No właśnie, kuchnia. Otóż miejsca do wygibasów tyle co na najeżonym szpilami stołeczku fakira, reszta, wielkości Kalkuty, z przeznaczeniem na stoliki, a więc konsumpcję, a więc wydawanie pieniędzy. Jeśli zamówi się tam nargilę przed dwudziestą, zamiast 25 - 15 PLN. Faktycznie pyszne przystawki, ale poza tym klimat, z którym zetknęliśmy się na "największej dyskotece w Tunezji" - klubie Bora Bora. "Dancefloor" nieproporcjonalnie mały do całości, dedykowanej merkantylnie stolikom, a więc konsumpcji, a więc wydawaniu pieniędzy... Tak czy owak Boolywood warty jest polecenia na romantyczną kolację; zmyślnie podświetlone detale i egzotyczna muzyka mogą podziałać niczym afrodyzjak.

środa, 29 października 2008

Roma



Zazdrość ta była w pełni uzasadniona, bo odkąd pamiętam, nie skąpiłem jej wobec Edwarda Gibbona, autora „Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego” (jaka szkoda, że polskie tłumaczenie jest niepełne, ot resztki ze stołu wielkiej uczty erudycji), który prawie trzy wieki temu przybył na ruiny Forum Romanum i tutaj, zapewne w blasku zachodzącego słońca, siedząc na którejś z upadłych kolumn, delektował się i zarazem płakał na widok tej zrujnowanej wspaniałości po Cesarstwie; wtedy też zadecydował o napisaniu dzieła swojego życia, które zmieniło historiografię, i na zawsze już stworzyło mit Wiecznego Miasta, jego minionej potęgi i dziedzictwa, które po dzień dzisiejszy przenika naszą zachodnią cywilizację (przepraszam za wzniosłą frazę, nie mogę inaczej).

Pan Gibbon wreszcie nie musi zważać na małego, słowiańskiego zawistnika; wreszcie i on spełnił swoje marzenia do spółki ze słowiańską żoną, z którą w dwuosobowym legionie peregrynował po miejscach, gdzie przechadzał się Caligula, Klaudiusz, Trajan czy Sewer. A przy tym dopisała pogoda, z czterech dni dwa były wręcz niemożebnie słonecznie, kiedy wyznaczyliśmy sobie główne trasy, antyczną i nowożytną. Rzym jest wspaniałym miastem, w którym naprawdę się bez reszty (w euro…) zakochaliśmy. Ave!

czwartek, 23 października 2008

Nogi mojej żony


Uwaga, jedyna okazja, by bez wzbudzania mojego słusznego gniewu zobaczyć fragment seksownych nóg mojej żony - i to gdzie? w najnowszej październikowej LAMPIE nr 10 (55).
Dokładnie na stronie 31, jakby ktoś nie mógł się już doczekać i pędził do Empiku.

Tak się kiedyś późną jesienią 2005 złożyło, że wybraliśmy się na wieczór autorski śp. Mirosława Nahacza do śp. klubu Aurora. Teraz LAMPA publikuje zapis z tamtego spotkania (brawo za odnotowanie takiego choćby szczegółu jak tekst pani, która poprosiła o dedykację, bo chciała już wyjść, jako że nie była w stanie wytrzymać intensywności nikotynowych oparów), prowadzone przez Kazimierza Malinowskiego. Los sprawił, że siedzieliśmy blisko bohatera wieczoru, cokolwiek bełkotliwie się wówczas wyrażającego; szkoda chłopaka.

niedziela, 19 października 2008

Kitsch(en) Party


Sobotnia noc była idealna, by urządzić zwariowaną imprezę, po której dotąd szumi mi w głowie. Zaproszeni świetnie się poprzebierali, zwycięzca w kategorii męskiej dostał w nagrodę wyjątkowo ohydną, tandetną podróbkę Kena, a zwyciężczyni - jeszcze gorszą "Barbie". Dziękuję tym, którzy mimo wszystko przyszli.

czwartek, 16 października 2008

W przygotowaniu


"Znieczulenie miejscowe", a więc eklektyczna powieść o polskich wampirach planowana jest na 4 listopada. Wkrótce pojawi się okładka - bardzo w stylistyce camp.

środa, 15 października 2008

Wizytantki w dżungli


Świetna sztuka na podstawie równie świetnej książki. Polifoniczna narracja na scenie po prostu hipnotyzuje. Przedstawienie ostre, krytyczne względem "świętych" instytucji, podpór państwa - Kościoła, wojska. Wystawione z rozmachem, którego nie powstydziłaby się żadna zachodnia scena. Jeszcze długo pozostanie nam w głowach. Ach, te wizytantki...

niedziela, 12 października 2008

Saturator. I hiszpańskie zejście


Sobotnią nocą na 11 Listopada numer 22, w trzypoziomowym Saturatorze, choć w pobliżu połyskują w bramach praskie kastety i noże, to lepiej być nie może, pięćdziesiątki gonią pięćdziesiątki, pod kuratelą coli z lodem, a może lodu z colą, niebezpieczne teamy, dobrze znane to tu, to tam, lecz nic to, gdy parę ochłapów muzyki na przekąskę. Nikt się nie boi, amstaffy dawno już śpią, przez minione miesiące bandyterka poznała, że tutejsza klientela a la student, artysta malarz, poeta, prozaik i co tam jeszcze wymyślą antropologowie kultury niczego wartościowego za pazuchą nie nosi, więc po chuja przypierdolić na dobry wieczór frajerowi, skoro żadnego większego pożytku z akcji wymuszania funduszy, zaś ryzyko nieprzewidzianych komplikacji podwójnie wręcz przewidywalne. Wiadomo przecie, że rozpieszczone córeczki podsekretarzy stanu uwielbiają miejsca alternatywne, skrzywdzisz taką, dwuznacznie spojrzysz między szczelinę jej ud, jeszcze gotowa zadzwonić do tatusia, co rozgniewany słusznie bez wahania spuści z kagańca władzy watahę borowików trujących, a z tymi skurwielami w garniturach nie ma żartów, jak robią wpierdol, to nie w imię wendety – w imię suwerenności państwowej, przyszłego świętego Jana Pawła, deficytu budżetowego i wskaźników inflacji. W pobliskiej Hydrozagadce koncert Pustek, więc tłok, Paweł Dunin-Wąsowicz krąży w towarzystwie kobiety, z trudem odklejając lizusów i animatorów kultury od swoich łokci, więc z przykrością zaniechuję pogawędki, nie lubię niechybnych psujów dialogowych; młodzież przy barze przepija swoje szanse, w TVN leci tymczasem „Mam talent”, oni tego bezczelnie nie oglądają, cała RP vol.3 wzrusza się niewidomymi divami operowymi i piętnastoletnimi klonami Amy Winehouse, a oni nic sobie z tego, piwo butelkowe niejedną wizję w sobie kryje, niestety, wysikane po dwudziestu czterech minutach nie pozostawia wiążących zobowiązań wzmożonego rozwoju ukrytych zdolności. Przy kontenerach, jakże blisko do Zwiąż mnie i Składu butelek począł swój udany biznes popółnocny zaparkowany hot-dog bus, 5 PLN za radość wzięcia do buzi, moje drogie dziewczynki, mięsistej paróweczki wujka Mariusza W., któremu nie w głowie chemiczne kastracje emanowane przez wilcze oczy przyszłego prezydenta. Nocnym do metra Świętokrzyska, tutaj wreszcie autentyczna atrakcja, leży nieprzytomna, obsikana i zarzygana na peronie przy schodach, facet ze straży metra konsultuje się z kimś przez krótkofalówkę, gapie dociskają pierścień ciekawości, nieszczęsna to Hiszpanka, kurczaczek, nie kobieta, przy niej dwóch kolegów, których w podstawówce męczyli Cervantesem, bezradni, co robić, zeszła, podobno wypiła solo pół litra zabójczej polskiej wódki, a to nie wino, to polska wódka, bezlitosna jak atak husarii, więc zeszła dosłownie, zwieracze puściły; przybywa straż miejska, karetka w drodze, a w międzyczasie sprzątacz w czerwonym wdzianku skrupulatnie usuwa mopem iberyjskie wymiociny, Zapatero, jak możesz, spójrz, co twoje dzieci wyczyniają u wschodnich dzikich ludów, zdaje się mówić, lecz go ignorujemy. Przyjeżdża metro, zostawiamy niezakończony epizod na peronie, biedny, pewnie skończy się kroplówką, bo na pewno nie eldoradem zadowolenia.

sobota, 11 października 2008

Sekrety Rzymu


Lektura tej książki już od początku była błędem, w którym jednak pogrążałem się strona po stronie. To opowieści dla ludzi, którzy Rzym mają w jednym palcu, kojarzą topografię i praktycznie widzieli wszystko, łącznie z toaletą aktualnego papieża, a teraz mogą nieco złagodzić swoje zblazowanie, odkrywając nowe-stare fakty. Ja jeszcze w Rzymie nie byłem, ale wkrótce będzie szansa na nadrobienie tej wstydliwej nieobecności.

poniedziałek, 6 października 2008

Miłość wg babskiej prasy


Tego się nie spodziewaliśmy, a jednak. A jednak listopadowy "Świat Kobiety" opublikował reportaż o mojej żonie (str. 128), naturalnie w kontekście miłości. To "jednak" wynikało z licznych zastrzeżeń, jakie postawione zostały jeszcze przed wywiadem, nie mówiąc już o autoryzacji; szczęśliwie dziennikarka jest osobą empatyczną, więc nie doszło do konfliktu. Moja żona zdecydowanie sprzeciwiła się tytułowi artykułu, to była grafomania w czystej postaci, totalne kłamstwo typu "uśpiona kobiecość". Redaktorka nawet nie odpisała na jej mejla z propozycją jakiegoś normalnego tytułu. Ostatecznie dobre duchy czuwały, bo obecny tytuł, mimo że trochę landrynkowy, ujdzie, zwłaszcza na łamach tak sprofilowanego pisma. Z tego wszystkiego najciekawsza była sesja fotograficzna w naszym mieszkaniu i na ulicy Wąwozowej. W sumie warto było, trochę optymizmu na tak smętną pogodę. Żal tylko ściska, ile - oprócz prawdy - jest w tym pewnej projekcji, fokusowania, selekcji.

piątek, 3 października 2008

Tysiąc i więcej stron


„Bracia śmiertelnicy, pozwólcie, że opowiem wam, jak było”, tak Littell zaczyna swoją cegłę – „Łaskawe”. Już mi się podoba. Są opasłe książki, o których spokojnie można powiedzieć, że częściowa kastracja wcale by im nie zaszkodziła, wręcz przeciwnie. Autor cierpi na manię bezkrytycyzmu, pragnie zwrócić uwagę świata swoim zdanioklepaniem, słowa wypadają mu uszami, wydostają się spod paznokci, wykwitają z porów w skórze, wydostają się z kozami z nosa, a już lawinowo skapują spod powiek, kiedy pisze, pisze i ani przestać nie zamierza, tak pisze, sto tysięcy pomysłów go atakuje, on zaś nie ma sumienia, by je hurtowo dilejtować, przygarnia więc kolejne stada zdań bez pokrycia, uprawia grafomańską adopcję i… zapędza się z powielaniem synonimicznych porównań jak ja teraz:) Co do „Łaskawych” nie mam wątpliwości jeszcze przed lekturą – ta powieść po prostu musi być tak opasła. Bohater mojej „Gangreny” zamordował zaledwie parę kobiet, zasługuje na dwieście kilkanaście stron. Max Aue zmiótł z powierzchni ziemi tysiące ludzi, więc zasługuje na co najmniej tysiąc stron…