środa, 27 sierpnia 2008

Cichy zabójca w Komisariacie


Wieczór literacki naszej znajomej Izy Szolc w "baroklubie" Komisariat z okazji wydania "Cichego zabójcy". Iza próbuje w kolejnych książkach zmieniać szaty konwencji fabularnej, pytanie, czy ogólnym rozliczeniu wyjdzie z tego butik, czy lumpeks.

Nazwa miejsca jest wymarzona do promowania kryminału. Ale jego menedżer powinien trafić za kratki za brak mikrofonu. O ile prowadzący Klejnocki brzmiał i grzmiał, cichy, kobiecy głos Izy nie miał szans na dotarcie do wszystkich stolików. Na szczęście bardzo się starała, więc tyle dobrego.

Pamiętam dni świetności Komisariatu. Tak się złożyło, że kiedy go otwierano dobrych kilka lat temu, byliśmy tam zaproszeni na premierowe party; obowiązywały stroje w stylu "pimps and bitches". Mnie udało się upodobnić do ulicznego batiara z Bronxu, z obowiązkowym łańcuchem i dżinsowymi spodniami z krokiem sięgającym kolan, a moja przyszła żona, cóż, zrobiła się na doskonałą dziwkę z dolnego Manhattanu... I w ogóle ludzie doskonale się poprzebierali, kajdanki, pałki, kapelusze, pończochy, podwiązki; cała ekipa spokojnie mogłaby wystąpić na planie klipu Lil Wayne'a.

Może Freud miałby i tu coś do powiedzenia, ludzie uwielbiają przebieranki. Pozostając w kontekście przebieranych imprez, dodam, że jedną z najbardziej udanych, na jakiej się bawiliśmy, urządził mój brat (Perwers Party). Najmniej spontaniczne imprezy organizowane są w klubach, domówki sprzyjają pójściu na całość. Chociaż pewnie są i takie kluby, gdzie no limits. Niewątpliwie spory potencjał mają w sobie wszelkie parties w stylu "kicz" czy mody minionych dziesięcioleci. Bardziej prowokacyjne, typu "Sylwester w Watykanie" niekoniecznie się powiodą, nie wszędzie dostaniesz sutannę czy habit. Ciekawe, jak nasze czasy zostaną podsumowane przez bawiących się wnuków? Umieramy ze śmiechu, widząc fryzurę Samanty Fox. Czy ogoleni, rymujący Murzyni będą wyznacznikiem fasonu pokolenia pierwszej dekady nowego wieku, podsumowaniem naszych aspiracji i ducha mody?

W latach 60. ubiegłego wieku Truman Capote wymyślił sobie bal kostiumowy w nowojorskim Plaza Hotel - słynny "Black and White Ball". Pozazdrościć funduszy, rozmachu i sukcesu.

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

PDW atakuje, czyli...


Czytam sporo książek, ale też czytam sporo recenzji książek... Czasem jestem naprawdę pod wrażeniem bezpretensjonalnej fristajlerki krytyków, np. Anny Marchewki, Piotra Kofty czy Agnieszki Ciechnowskiej, ale tym razem stary, zasłużony Paweł Dunin-Wąsowicz przeszedł samego siebie. Po prostu przeszedł, ni więcej, ni mniej. Może nawet przeskoczył, niesiony olimpiadą w Pekinie, kto go tam wie.

W najnowszej LAMPIE (lipiec 2008) PDW, recenzując książkę Jarosława Grzędowicza "Wypychacz zwierząt" (Fabryka Snów, takie wydawnictwo od produkcyjniaków SF), pisze:

Jeśli chodzi o uczciwość Grzędowicza jako jej praktyka, jako nabywca jego nowego tomu opowiadań "Wypychacz zwierząt" podaję nr konta (tu PDW rzeczywiście podaje nr swojego konta [sic!]) i apeluję do jego sumienia w sprawie zwrotu ceny zakupu tej książki w części proporcjonalnej do zawartości drukowanej całkiem niedawno w zakupionych wcześniej przeze mnie antologiach takich jak: "Deszcze niespokojne", "Hura! Niech żyje Polska", "PL +50" oraz "Wizje alternatywne" - chodzi o wypchane tym towarem co najmniej 290 z 470 stron, czyli 61% z 29 zł 99 gr - w zaokrągleniu kwotę 18 zł 30 gr.

PDW wygarnia więc Grzędowiczowi sprzedawanie tego samego towaru dwa razy. I słusznie domaga się rekompensaty. Cóż, bez wazeliny - niezła zagrywka. Ale w takiej formie to jeszcze chyba żaden krytyk nie zapodał.


Na zdjęciu: PDW podczas wieczoru literackiego (Czuły Barbarzyńca, 20.02.2004) ze mną w roli głównej z okazji wydania "Poszukiwaczy opowieści", a właściwie to premiery płyty z nagraniem rapera Gorzkiego z fragmentem "Poszukiwaczy" + wstawki autora.

piątek, 22 sierpnia 2008

ANNA ZOO


Po wczorajszym bankiecie w hotelu Le Regina (pewnej fajnej agencji PR) niełatwo dziś utrzymać równowagę percepcji, szczególnie że było dosyć intensywnie, hotelowe patio przemieniło się w żywą esplanadę, na której mogliśmy rozmawiać ze znajomymi i poznawać nowych znajomych...

Nie wiem więc, czy to był zwid, czy fakt, ale przechodząc dziś alejką w Galerii Mokotów zobaczyłem znajomego literata. Literat chyba mnie nie zauważył, więc chcąc się upomnieć o uwagę, otworzyłem usta, by wypowiedzieć jego imię, i wtedy zobaczyłem, że na koszulce od strony pleców ma logo... sklepu zoologicznego ANNA ZOO.

- Zaraz, zaraz. Krytyk literacki, dziennikarz, od niedawna autor prozy SF, co on robi w tym przebraniu? Zbiera materiał do nowej książki?

Nic nie powiedziałem. Literat skręcił w lewo, do sklepu. Nie mogąc w to uwierzyć, powłóczyłem się przez kilkanaście minut. W końcu nie wytrzymałem, wróciłem w okolice sklepu (dodam, że ten oddział wyspecjalizowany jest wyłącznie w rybach, tutaj m.in. kupiłem ostatnio żwirek dla naszego bojownika) i widok się powtarza, widzę znajomego literata za ladą!

Nie wszedłem.

środa, 20 sierpnia 2008

Pawilony


Pisząc językiem z Discovery Channel, Pawilony znajdują się na tyłach Nowego Światu, w prostej linii od Foksal do Smolnej. Kiedyś obsadzone przez drobnych rzemieślników, dzisiaj przeżywają drugą młodość jako alternatywne miejsce przesiadywania i marnowania lub wzbogacania swojego życia przez różnych różnistych, w tym i nas. Na Nowym Świecie Bierhalle, eleganckie restauracje, kawiarnie, wszystko sformatowane jak nauczyciele marketingu przekazali, a tuż obok za kamienicami raj dla freaków, backpackersów, miłośników sziszy, piwa i niewymagającej konsumpcji (choć i od jakiegoś czasu działa bar z sushi, także obowiązkowy plebejski Turek i Chińczyk). Ten kontrast robi wrażenie, szczególnie na turystach, którzy trafili tu jakimś cudem lub za dobrą radą przewodnika Lonely Planet.

Najlepiej jest tam właśnie jak wczoraj wieczorem, gdy po całym dniu upału następuje zgodne oczekiwanie na orzeźwiającą dawkę nocy; stoliki przed minipiwodajniami (nasza ulubiona nazwa to Kociarnia) tworzą jeden wielki ciąg, ludzie przy wyborze miejsca nie kierują się nazwą, tylko wolnymi krzesłami. A że takiego cudu jak krakowski Kazimierz w Warszawie nie uświadczysz, atrakcyjność Pawilonów jest tym większa (choć niezasłużona) - jak brzyduli po pięciu drinkach.

Najgorzej w zimie, kiedy Pawilony zrzucają kanikułową maskę i okazują się tym, czym są w rzeczywistości - kanciapami, pełnymi papierosowego dymu, potu i, mimo wszystko, owej wytęsknionej alternatywności, tolerancyjnej niszy, w której łatwo poderwiesz dziewczynę lub równie łatwo załapiesz w szczękę od jej chłopaka. Doskonałe miejsce dla ludzi o artystycznym duchu; prawnicy czy korporacyjne miśki nie mają tu co szukać szczęścia, chyba że zamierzają konsekwentnie zejść na złą drogę, wtedy serdecznie witamy, prosząc o postawienie dwóch kolejek tak na wszelki wypadek...

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Flaubert

Ryjąc dzień za dniem – czy słońce, czy burza, a tej ostatnio nie brakowało nad Warszawą – ponad siedmiusetstronnicową (drobnym maczkiem) biografię Flauberta, nie mogę wyjść z podziwu dla drobiazgowości autora. Ileż nocy biedak spędził na listami, fiszkami, dopiskami na marginesach książek, by z tych dziewiętnastowiecznych pozostałości ulepić porażającą dokładnością i historycznym tłem rzeźbę-biografię. Po takiej pracy nie można wyjść z czystą kartą; szwankuje albo kręgosłup, albo odbyt, jeśli wiecie, co mam na myśli, a o czym często pisał ze szczegółami Bukowski.


Nie ma aspektu życia Flauberta, którego Brown by nie poruszył, wszystko, masturbacja, prostytutki, przeziębienia. Żadnych spekulacji, żadnych przypuszczeń jak na Pudelku.pl, jedynie fakty. A jednocześnie oddane to wszystko miłą oku frazą, rygorystyczną stylistycznie, konsekwentnie erudycyjną, bezkompromisową w swojej psychologicznej analizie.

Czytanie biografii to jeden z moich czytelniczych koników; mało jest takich dzieł, które tak blisko przybliżają swojego bohatera, dosłownie na wyciągnięcie przysłowiowej ręki. Jakby Flaubert stał tuż obok i mówił do mnie:


- No widzisz, tak właśnie było. O, a w tym akapicie wybrałem się do Egiptu. I nie myśl sobie, że było lekko. Zresztą nic nie musisz myśleć, Brown zapoda ci wszystko na tacy. Szanuj to.


Kiedyś spore wrażenie zrobiły na mnie żywoty paralelne Plutarcha; poraża świadomość, że ich autor polegał na niekoniecznie obfitych źródłach, sporo interpretował, a jakże trafnie – gdy dołożymy do tego współczesne odkrycia archeologiczne. Podobnie Tacyt czy mój ukochany Ammianus Marcellinus, błyskotliwy biograf Juliana Apostaty.


Nie odkryję niczego nowego, jeśli napiszę, że im bliżej czasów, o których się pisze, tym więcej dostępnych źródeł. Wyobraźmy sobie biografię Dody. Załóżmy, że za pięć lat, będąc na odwyku narkotykowym czy jakimkolwiek innym, utopi się w swoim prywatnym basenie. Jak z automatu, na rynku pojawią się jej biografie. Autorzy będą mieli dostęp do niewiarygodnej wręcz bazy danych. Współautorem bibliografii będzie oczywiście Googl. I setki serwisów plotkarskich. Załóżmy ponownie, że za sto dwadzieścia lat badacz polskiej muzyki rozrywkowej pokusi się o kolejną biografię Dody. I co? Będzie miał do dyspozycji miliony kilobajtów z tekstami i zdjęciami swojej bohaterki. Czy wystarczy mu życia, by przez nie przebrnąć? Nie. W efekcie postąpi jak Plutarch – będzie interpretował na podstawie paru najwyrazistszych epizodów z życia Dody. Że cyce, że stringi, że…


Dobre biografią to kwestia talentu biografa, nie podmiotu biografii…



czwartek, 14 sierpnia 2008

Archiwum X: Chcę wierzyć

Aż wierzyć się nie chce, że to tak nieudany film. Może dlatego, że sequele nierzadko przypominają małżeństwa z rozsądku... W tym przypadku scenarzystów opuściła pierwotna namiętność i w efekcie zmajstrowali ziewogenny skrypt.
Znajomy reżyser, z którym wybrałem się na Archiwum, podsumował całość tak:
- Nie było powodu, by robić z tego pełnometrażowy film.
I ma rację, równie dobrze Chcę wierzyć można by rozbić na dwa odcinki i puścić w telewizji. Choć aktorzy grają świetnie, nic to nie pomaga. Nawet wino, które wypiliśmy przed seansem, co by rozkręcić umysły przed tajemniczymi sprawami, o których nie śniło się filozofom. I twórcom tego gniota.

środa, 13 sierpnia 2008

Rzęsy

Recenzja niejakiego ^Varius z dnia 2008-07-07
z forum dyskusyjnego o książkach Groza w każdym calu.

Mała dziewczynka mieszkająca w jednej z uboższych dzielnic opowiada nam swoją historię przedstawiając wszystkie szczegóły, tak jak może to widzieć człowiek w jej wieku (do tego jeszcze wrócę). Jej matka z dziwnie zaokrąglonym brzuchem (dziecko w drodze) krząta się w małym mieszkaniu, młodsze rodzeństwo znów nie daje spokoju (starsze gdzieś wsiąkło), a ojca ani widu ani słychu – „A tata znów wróci pijany i awantura gotowa.” To ostanie to oczywiście słowa Oli, która obserwuje świat dorosłych i zdaje się krzyczeć: „Ja tu jestem!”. Z małym wzrostem przekrada się między nogami dorosłych „odpowiedzialnych” ludzi bojących się spojrzeć w dół z obawy, że za chwilę utracą grunt pod nogami. Trochę tu koloryzuję, ale tak to mniej więcej wygląda. Co prawda nigdzie nie jest napisane, że Ola jest niezauważana, a rodzice zmierzają tylko ku gorszemu, ale jednak można to odczuć, czasami nawet za bardzo (stawiając się na miejscu dziecka).
Wystarczy wyobrazić sobie scenę, w której mama i tata słyszą w telewizji o becikowym i ni z tego, ni z owego postanawiają sprawić sobie małego dzidziusia – przecież to aż 2 tys. becikowego! Takiej okazji nie można przepuścić, to… dobry interes.
Kornaga przenosi na kartki to, co większość z nas może oglądać przez okna, czyni to w sposób niewybredny, bo poprzez małą dziewczynkę, którą chyba każdy z nas ma w sobie. Dziecko, które w gruncie rzeczy nie rozumie otaczającego nas świata, choć może też i udaje? Raczej to drugie, bo gdzieś „tam w środku” czuje, że gdyby chciało zrozumieć wszystko to na pewno by oszalało. Na duży plus zasługuje styl autora, który opowiada historię dosyć prostymi, nieskomplikowanymi zdaniami i stara się nie napisać czegoś, o czym nie miałaby pojęcia główna bohaterka. Mnie osobiście urzekła stacja radiowa, w której mądrzy (przydałby się cudzysłów, ale niech im będzie) ludzie nawołują do przesyłania im pieniędzy, które później rzecz jasna ofiarują potrzebującym. Tej stacji radiowej słuchają pobożne staruszki, które nigdy nie poskąpią dla biedniejszych od siebie, tak więc pieniądze zawsze się znajdą póki na świecie są staruszkowie.
Co poza tym? W sumie ciężko mi to napisać, bo książka sama w sobie jest naprawdę niezła, ale co z tego? Czytając wiele scen, które miały wyjść dołująco i smutnie mówiłem sobie w duchu „I co z tego?”. Moim skromnym zdaniem, czy powieść, czy opowiadanie, które pisze jakiś tam autor (tym bardziej, że tak wnikliwy obserwator jak Kornaga) powinno właśnie o d b i e g a ć od codzienności i szarości otaczającego nas świata, lub, chociaż przydałoby się nadać temu „pazur” – to coś, co nie pozwala na długo zapomnieć o lekturze.
Na plus mogę też zaliczyć wzrastanie pikanterii w miarę rozwoju fabuły. Kurtyna życia w świecie dziecięcych domysłów powoli opada, a za nią, na scenie życia, gnój i syf…
Mnie „Rzęsy…” nie ruszyły aż tak bardzo, ale czytając komentarze w sklepach internetowych to książka wydaje się zachwycająca lub, co najmniej bardzo dobra. Jak dla mnie dobra z plusem.
Zakończenie – dosyć dobre i dające do myślenia, znalazło się nawet miejsce na symbolikę, co wychodzi na dobre i przez co książka pozostaje na dłużej w pamięci.

Pomimo wszystkich…hmmm…moich osobistych spostrzeżeń, bo błędów nie odnalazłem, lekturę tę polecam.

niedziela, 10 sierpnia 2008

Leonidas

Wraz z nowym designem kuchni pojawił się u nas Leonidas, prześliczny fioletowo-granatowy bojownik. Na razie jest nieco zestresowany tym novum dokoła siebie, lecz jak każdy rasowy Spartiata na pewno odzyska bojowego ducha i będzie robił swoje, czyli jadł, pływał, jadł, pływał. Bojowniki podobno wiele do życia nie potrzebują, oprócz jednego - wolą żyć samotnie. Kiedy zjawia się inny samiec, który zamierza w domyśle zawłaszczyć jego dominium, bojownik przystępuje do walki na śmierć i życie. Zupełnie jak niektórzy ludzie. Na przykład Jarosław Kaczyński czy inny autorytatywnogenny osobnik.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Efekt czerwonych oczu

Świetna wystawa polskiej fotografii XXI w Zamku Ujazdowskim (do 9 września), Polska tabloidowa, Polska z Allegro, Polska mięsista, brudna, wycyzelowana, kiczowata, polityczna, Polska źle wykadrowana, plastikowa, przaśna, Polska... To po prostu trzeba zobaczyć.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Cenny luz

Sesja relaksacyjno-konwersacyjna w klubie Regeneracja. Tak może wygląda, ale zupełnie mi daleko do piwożłopów, preferuję zdecydowanie mocniejsze czy bardziej wysublimowane alternatywy. No nic, opowiadam bliskiej duszy, jak to byliśmy pogromcami wielbłądów, jak to zdobywaliśmy pustynię, dlaczego islam nie jest seksi, dlaczego pizza nie smakuje bez wieprzowiny, no nic, a poza tym jako tako, byle ceny już nie rosły, grzeczne ceny, grzeczniutkie...

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Klub samobójców

„Klub" to dla mnie nowy typ popliteratury. Po lekturze tej powieści-zbioru opowiadań rzeczywiście mógłbym koronować Koziarskiego na króla prozy publicystyczno-satyrycznej, zaś w kontekście „Klubu" – literatury kabaretowej. „Klub" przypomina kilkunastogodzinny maraton kabaretowy, odtwarzany sprawnie przez kilku wytrawnych komików. Każdy z nich przedstawia swój monolog, jeden słabszy, drugi gorszy, całość spina się jako tako i wychodzi z tego wciągający show.

„Klub" to dla mnie również typ literatury zachowawczej. Nie wiem, czy wynika on z celowo przyjętej techniki stylizacyjnej, czy jednak nieświadomej. Zachowawczość, bynajmniej bez negatywnych konotacji, przejawia się na używaniu jednej, niekiedy dwóch oktaw stylizacyjnych, które z jednej strony przysługują się koherentnej całości, z drugiej – nie wnoszą jakichś szczególnych jakości prozatorskich. Być może jest to wynikiem przyjętej konwencji. Daniel Koziarski osiągnął sporą zdolność pastiszową, co jest nie do przecenienia. Dochodzi też aspekt autobiograficzny. Wydaje mi się, że autor nie potrafi (co nie jest zarzutem, raczej stwierdzeniem faktu) pisać bez kreacji bohaterów wzorowanych na twojej ambiwalentnej psychice. Zarówno postać pisarza, jak wykładowcy to w czystej postaci Daniel Koziarski. Rozpisany brawurowo, rozpisany ze zdumiewającą autoironią, ale też rozpisany ze świadomością swoich organicznych ograniczeń. Co to znaczy? A to, że w jakiś sposób podnieca się swoim wcześniejszym debiutem i jako takim sukcesem, i dzięki temu zyskał moc, by uderzyć w polski światek literacki. O ile mnie oszczędził (choć przy wypowiedzi jednego z literatów napisał: "Lubię rozmawiać z ludźmi, odkrywać ich piękno, tkać z ich słów historię ich życia. A nie pisać książek o psychopatach duszących kobiety i dysfunkcyjnych rodzinach...", co jest miłym puszczeniem oka do "Gangreny"), to innym słusznie dopiekł, błyskotliwie i zabawnie wytykając im ich ograniczenia zarówno warsztatowe, jak i ideologiczne.


Podoba mi się wolność językowa „Klubu". Bynajmniej nie chodzi o wulgaryzmy, których czasem jest za dużo (w sensie nieadekwatności do bohatera, jak przypadek Magdy, raczej nieprzekonywującej i psychologicznie, i, że tak powiem, lingwistycznie), raczej mam na myśli wycieczki pod adresem popkultury. Zapewne znajdą się tacy, którzy zarzucą Koziarskiemu małostkowość i efemeryczność pewnych spostrzeżeń, lecz przy założeniu, że „Klub" to proza o „tu i teraz", powyższe zarzuty będą niesprawiedliwe. "Klub samobójców" niewątpliwie już jest passe, jeśli chodzi o odniesienie do aktualnych spraw, z drugiej – stanowi poniekąd historyczne świadectwo pewnej gorączki, którą nas wówczas trapiła, a którą autor śmiało zdefiniował i bezkompromisowo opisał. Jedynym minusem jest nużące wręcz odniesienie(a) do Londynu, Londyn to, Londyn tamto; czytelnik myśli sobie, że to jedyne miejsce, które autor zlustrował osobiście i przy każdej okazji się do niego odnosi, to jego barometr porównywania jakości życia oraz postaw. Kłania się tu turystyczny brak obeznania, co niekoniecznie przesądza o jednostronności, raczej – pewnej fobii, z której warto zrezygnować w dalszej twórczości.


„Klub" obfituje w mnóstwo świetnych zdań. Oprócz niewychwyconego przez redakcję nadmiaru „bezpretensjonalny" czy „pretensjonalny", całość świetne współgra z przyjętym rytem narracji, znanym także z cyklu o „Socjopacie"; dzięki temu „Klub" to znacznie bardziej rozszerzony fabularnie aneks to „Socjopaty" – podobna krytyka społeczeństwa, pewnych postaw, barwność opisu, a jednocześnie mentorski ton i słuszne często-gęsto konstatacje na temat współczesnej kultury. Fakt, psychologicznie protagoniści „Klubu" nie są pogłębieni, ale po prostu być nie mogą – inaczej książka Koziarskiego przestałaby być satyrą, stałaby się nużącą prolegomeną do jakiejś socjologicznej rozprawy o Polakach na początku XXI wieku. Ale jest wyjątek - w sylwetce Michała/Macieja; to ta sama postać…, właśnie Daniel Koziarski, który tylko jemu znanym sposobem odnalazł dystans do siebie samego i rozpisał się umiejętnie na dwóch – niby odmiennych, a jakże sobie bliskich – bohaterów. Tak w ogóle postać Trybulskiego jest najciekawsza z całej książki, w sumie można by zrezygnować z innych narratorów i rozwinąć ich kosztem jego; to taki socjopata-artysta. Postać Wolniewicza czy Magdy to istoty drugorzędne, właściwie zupełnie niepotrzebne, „Klub" mógłby się bez nich obejść.