czwartek, 31 lipca 2008

"Chopinhauer"

Kiedy lato w pełni, motylki w nosie, minispódniczki i ultraminispódniczki, spienione piwo, to po prostu nie przystoi umierać. Dla odreagowania wymuszonej porcji optymizmu fragmencik ze wspaniałej, ceglastej biografii Schopenhauera autorstwa Safranskiego, którą teraz rozgryzam pracowicie, w pocie czoła (zważywszy na aurę). Rzecze więc ten "Chopinhauer" filozofii tako:

"Doświadczeniem, w którym wyraźnie widać rozdwojenie naszej świadomości, jest nasze zmieniające się nastawienie do śmierci. Są momenty, gdy wyobrażamy sobie śmierć bardzo żywo, a ona jawi się nam w tak strasznej postaci, że nie pojmujemy, jak mając coś takiego przed oczami, można żyć spokojnie choćby minutę, nie skarżąc się bezustannie na nieuchronność śmierci. - Kiedy indziej myślimy o śmierci ze spokojną radością, a wręcz tęskniąc za nią. - W obu przypadkach mamy rację. W pierwszym nastroju jesteśmy całkowicie przepełnieni świadomością czasu, nie jesteśmy niczym więcej jak zjawiskiem w czasie; wtedy śmierć oznacza dla nas całkowite unicestwienie i słusznie obawiamy się jej jako największego zła. W drugim nastroju budzi się lepsza świadomość i słusznie cieszy ją zerwanie tajemniczych więzów łączących ją ze świadomością empiryczną i tożsamością jakiegoś Ja."

Kiedy lato w pełni, motylki w nosie, minispódniczki i ultraminispódniczki, spienione piwo, to po prostu nie wolno w tym czasie wydawać książek nie pasujących do tej pory roku. Taki pech spotkał mnie w poprzednim roku; wydawca deklarował, że opublikuje Rzęsy na opak na wiosnę, ale ktoś uznał, że to widocznie beletrystyka light, jakieś tam przygody smarkuli w wielkim mieście, i przesunął na początek lipca. Świetny termin! Historia pełna przemocy, alkoholu, słowem ludzkiego nieszczęścia, o tak, kup i rzuć do walizki, poczytasz sobie tę pokrzepiającą powieść Kornagi na plaży... Przyznam, gdyby nie to, że sprzedało się prawie sześć tysięcy egzemplarzy (niestety, nie zrobili dodruku, a powinni), pewnie podpaliłbym tę ich budę na Rosoła i nie miałby kto wypłacać Pilchowi tantiem. Natomiast fakt jest faktem, pozycje lekkie i zabawne, bez kalorii noir wydawcy słusznie przestawiają na kanikułę. Choć też wiele książek, które chce się uczynić poważniejszymi, napompować je błyskotliwym przesłaniem czy oryginalnością, której ewidentnie nie mają, wydaje się na jesieni czy w zimie - a ich właściwym czasem powinny być właśnie wakacje.



Kiedy lato w pełni, motylki w nosie, minispódniczki i ultraminispódniczki, spienione piwo, to trzeba być ostatnią pizdą, by odstawić książki i powiedzieć:
- Muszę odpocząć.
- Nie, mój drogi - powiedziałby jeden z młodocianych bohaterów Mikołajka - nie ma tak dobrze. Od książek nie ma odpoczynku, książki to ohydne stwory, które będą cię prześladowały, gdziekolwiek bawisz. Nie można się od nich odseparować, one mają w literackim nosie twoją żałosną potrzebę relaksu od nie wiadomo czego, od polskiej polityki? urzędu podatkowego? Uświadom to sobie, zarzuci Paktofonika, spoczniesz po śmierci, więc nawet jeśli wakacje, to proszę podlizać się wydawcom i wydać trochę kasy niekoniecznie na jakąś pop-dziadownię pokroju Seks w wielkim mieście.
Powyższy pakiet, który odebrałem dziś z Merlina, to most przez najbliższe dwa tygodnie. Dał ci przykład Kornaga, jak czytać mamy? No, to do roboty.

środa, 30 lipca 2008

Hemingway na podwójnym przyspieszeniu

Proza Thompsona to Hemingway na podwójnym przyspieszeniu. Ale czy rzeczywiście mamy do czynienia z dwoma facetami, którzy nie poddają się rutynie „amerykańskiego snu“? To raczej ochleje, hedoniści i chamy, którym należy się to, co im się należy.
Świadomość, że „Lęk i odraza“ to autentyk, a nie fikcja (w co wątpię, lecz to bez znaczenia, w sumie lepsza fikcja, bo wszystko, co w tej książce prawdziwe, wcale nie jest zajmujące), być może w niektórych czytelnikach, szczególnie w latach 70. minionego wieku, na pewno wzbudzała podziw dla autora tego bezkompromisowego (auto)reportażu. Mnie dzisiaj raczej nuży, wydaje się prostolinijna i wąziutka jak pasek stringów. Zdecydowanie też powinna być krótsza, żeby przypadkiem nie pękła nam żuchwa przez nadmiar ziewania.

niedziela, 27 lipca 2008

Keret, czyli zoomowanie



Kereta „Tęskniąc za Kissingerem”, oprócz wielu zalet jak cekaemowy język narracji czy snajperska celność obserwacji, zawiera moim zdaniem sporo tekstów nierównych, nieociosanych, wcale nie tajemniczych, „dotykających efemeryczności życia", raczej napisanych w pośpiechu, ot, że jemu wolno więcej, resztę niech dopowiedzą sobie czytelnicy. Tylko często nie ma czego sobie dopowiadać do naprędce skreślonej fabuły, której sens pruje się jak spodnie na grubasie. Ale sporo też perełek, które świetnie mi się połykało pod tunezyjskim słońcem.

Fragment opowiadania "Prawdziwy zwycięzca wstępnych rozgrywek", po prostu rozwalający:

„Eitian (…) popatrzył na Uziego, który dopalał papierosa do końca, trzymając to, co z niego zostało, koniuszkami palców, ostrożnie, żeby się nie oparzyć.
(…)
To był tani papieros, jakiś bez filtra. Uzi sztachnął się nim potężnie po raz ostatni i papieros znikł jak zaczarowany. Nie musiał go nawet gasić czy coś, po prostu nic z niego nie zostało.”

Oto jedyne w swoim rodzaju zoomowanie, no i to naginanie rzeczywistości do fikcji; pychota.


A poza tym tęskniąc za rozrywką. Prawie późną nocą, sobotnią, gorączkową, popędliwo-odrzutową na jednym wielkim biegu spontanu postanowiliśmy odreagować Tunezję w orientalnym stylu, więc na tej pustyni jedyna sensowna oaza, Sheesha Lounge, blisko dwudziestej drugiej, wchodzimy świetnie ubrani, ja niczym anioł, wszystko śnieżne, łącznie z majtkami, żona kolorowa róża pustyni, wolny stolik na dolnym poziomie, chcemy wino musujące, nie ma wina musującego, rzecze początkująca kelnerka, co łatwo wyczuć, początkujące takie grzeczne, takie nieopryskliwe, parę tygodni rutyny, niegrzecznych skurwysynów, i zaraz stanie się pyskato-sfrustrowana, ale teraz czołobitna, nie ma bąbelków, cóż, niech będą procenty w białym, w kubełku wypełnionym lodem, do tego fajka z jabłkowym tytoniem, do tego dwie pikantne przystawki, reminiscencje tunezyjskie, dzikie żarcie, dzikie odruchy, ruszamy w orientalne tango, górny poziom, miało być luźno, bo przecież wakacje, Warszawa wyjechała, drobna poprawka, do Warszawy przyjechali, Warszawę najechali, to beżowi, to brązowi, to absolutnie czarni, z „Germinalu“ Zoli wyjęci, na dokładkę Azjaci, z tych pigmejskich, jak się kręcą, tyłeczkami machają, muzyka płynie, próbujemy zaznaczyć swoje terytorium, to nie takie proste, ludzi jak w centrum handlowym przed świętami, jakimikolwiek świętami, Polska to bowiem kraj prawie ustawicznego świętowania na chwałę Pana, Pani i wszystkich świętych, walczymy wytrwale o swój kawałek podłogi, potu kałuże, bluzgów również, rozrośnięte miśki mizdrzą się do swoich dupek, dupki głaszczą swoje miśki, równowaga natury, muzyka coraz bardziej podkręcona, didżej Abdullah czy jak mu tam rozkręca słowiańskie dziewuszki, cipki skwierczą, genitalia jak dzwon Zygmunta, sziszowe opary w każdym kącie, jest dziko, coraz bardziej dziko, brakuje meczet w dłoni, by wyrąbać sobie „ten mój kawałek podłogi“, a my powoli wymiękamy, bo po czwartkowym powrocie mało spaliśmy, wycofujemy się na spokojnie, jeszcze jeden kawałek, pół kawałka, ćwiartka, wreszcie wychodzimy, kończąc noc w towarzystwie wody mineralnej; ewidentnie się odwodniliśmy, i to gdzie, w Polsce, w ojczyźnie naszej ukochanej, nasłonecznionej w granicach rozsądku (choć wampirów tu zdecydowanie za dużo).

piątek, 25 lipca 2008

Tunezja. Ale...


Wreszcie w domu. Co wcale nie było takie proste w nocy dwudziestego czwartego lipca, nad Warszawą burza, samolot nie mógł podejść do lądowania, na Okęciu uruchomiono pas awaryjny, nasz boeing musiał czekać na swoją kolej, więc pilot zafundował nam gratis city tour nad miastem, błyskawice, deszcz i neony, a wcześniej turbulencje, więc atrakcji jak w "Szklanej pułapce 10"... I tak byliśmy w lepszej sytuacji od setek innych, którzy z powodu opóźnienia różnych tunezyjskich przewoźników utknęli na pięć, sześć godzin w pobliżu lotniska w Monastirze. Po powrocie nie sposób było usnąć, postawiliśmy na czerwone półwytrawne do godziny trzeciej nad ranem.

Tunezyjskie słońce potrafi przypiec jak nielubiana teściowa (szczęśliwie, o takiej kondycji psychicznej nie była mi sądzona, inaczej zatłukłbym gada). Mogę długo się rozpisywać o tym kraju na styku francuszczyzny i arabszczyzny... Sporo zwiedziliśmy, po prostu obłęd; Sahara, Tunis, Kartagina (jako taka), Sidi Bou Said, Monastir, Sousse, zaułki, pierdółki, cały ten arabski syf i tak dalej, do wyczerpania organizmu. I jeszcze rajd przez pustynię na jeepach, na deser przejażdżka na wielbłądach, dawno tak nie byliśmy wyczerpani, jeśli zliczyć ilość pogrążających psychikę sytuacji i bodźców godzących w równowagę ciała, to właściwie prawie jak bohaterowie "Lęku i odrazy w Las Vegas" Huntera S. Thompsona.

Tunezja to piękny kraj, ALE... (tę frazę wymyśliła moja żona). Zawsze było jakieś ALE, gdziekolwiek i kiedykolwiek. Jeśli zadowolenie, to zaraz rozczarowanie. Jest coś, ALE po chwili okazuje się, że wcale nie takie, jakie się wydawało na początku. Generalnie - jesteśmy już zmęczeni krajami arabskimi, lecz zobaczenie Sahary było priorytetem, dla którego warto było ruszyć tyłki z Kabat. Teraz jesteśmy dzięki temu silniejsi, więc uważajcie, wy, krytycy literaccy:)

środa, 9 lipca 2008

Ochota na...


Wtorkowa, przyjacielska wizyta na Ochocie, w stylowym mieszkaniu naszej bliskiej po piórze i temperamencie. Dziedziniec kamienicy, zdawałoby się, spokojny. Rowery mieszkańców stoją sobie beztrosko, oparte o mury, lecz zło nie śpi; niedawno właśnie to naszej gospodyni porwali dosłownie spod okna jej ukochanego dwukołowca. Nic mu się nie stało na Pradze, nic mu się nie stało w Sztokholmie, ani w stołecznym, jakże złodziejskim Centrum, wreszcie dopadł go zbój na urokliwej Ochocie. Aby ci szprychy odbyt przebiły.

Rozmowy. Najwięcej o literaturze, choć – bo przewaga kobiet przy stole – wpierw o mężczyznach. Że nie ma odpowiednich kandydatów, bo gdy fajny, to
- Gej albo żonaty.
Dobrze wiedzą, że to nieprawda. Że tu i ówdzie czają się niedobitki, całkiem-całkiem, zdecydowane i właśnie fajne, i nie mam na myśli geriatrycznych bździnopuszczaczy; tylko trzeba więcej okazji, więcej tańców, więcej zakrętasów, może skrętów, może oddolnych inicjatyw?
- Jak się masz, kochanie? – zagadajcie. Mężczyźni bywają niekiedy bardziej wstydliwi niż saudyjskie dziewice.

Polskie kobiety, przyzwyczajone do adoracji i „czekania na“ niepotrzebnie tracą czas, jak żydzi, co wypatrują Mesjasza, jak fani Archiwum X inwazji UFO, jak PiS ostatecznego zdemaskowania się układu. Bierzcie inicjatywę w swoje… piersi, zobaczycie, zwierzyny, chociaż już przetrzebionej przez obrączki ślubne, nadal sporo, gdzieś zaszyta w krzakach braku wiary w siebie, poszyciu zranienia w przeszłości i innych takich gęstwinach niepotrzebnych i łatwych do uleczenia bolączek. Wystarczy całus i para sprawnych rączek.

Później słowotoki o literaturze, po uprzednim wzniesieniu kielichów z białym i różowym winem, ponieważ literatura bez procentów to ortografia bez wyjątków, a jak wiadomo, wyjątki stanowią o niepowtarzalności.
Rozstrzygaliśmy śmiało, bezczelnie i tonem nieznoszącym sprzeciwu zarówno ze strony domniemanych adwersarzy, jak i nas samych 1) o autorach, którzy w sposób żenujący i przekreślający ich autentyczność sami piszą sobie recenzje w necie, kreują fałszywe nicki, wychwalające ich książki w księgarniach i forach internetowych, obrazując powyższe reprymendy stosownymi przykładami, 2) o poezji, która jeśli za bardzo rozśmiesza, to czy to już poezja, czy coś innego, kabaretowy monolog, nowa forma, której nie potrafimy nazwać, pop poezja, czyt. popoezja? a może postpoezja, 3) o mocy i niemocy klasyków, czyli Sienkiewicz jest be, a mimo to Sienkiewicz niezrównanie „maluje“ słowem, co nie każdy potrafi, teraz się rzeczywistość zumuje, pisać jak Zola w „Germinalu“ to prawdziwa sztuka warsztatu, Adam Słodowy rzemiosła pisarskiego, 4) o „Księdze niepokoju“ Pessoi, który akurat mnie, mimo potęgi stylu, nudzi, nudzi, nudzi, fabularnie jest słabiutki jak armia Papui Nowej Gwinei, za to poraża maksymami, prorok, nie pisarz, choćby taką: „Wstałem wcześnie i ociągałem się z przygotowaniami do istnienia“. Więc szacunek, kapelusze, czapki i łupież z głów.

Taki intelektualnie stymulujący relaks dobrze nam zrobił przed czwartkiem, kiedy to lecimy na kilkanaście dni do Tunezji, gdzie czeka nas wyprawa na Saharę, nie mówiąc już o Tunisie, Kartaginie i szisza-barach… Zatem czas na wakacyjną przerwę, do ponownego postu gdzieś pod koniec lipca.

poniedziałek, 7 lipca 2008

Drugorzędne morze



Myślałem, że więcej nie napiszę o „Magii“ Maraiego, ale sezon letni wręcz domaga się repety. Ludzie, a więc i my korzystamy z kanikuły i - wyjeżdżamy, wylatujemy, gdzie ma być lepiej i już, przynajmniej przez dwa tygodnie; „nieludzie“ zostają w domach, sfrustrowani, choć nie chcą się do tego przyznać, wściekli, że coś ich omija, nawet jeśli „niby takie na siłę radosne“, niespełnieni rozrywkowo… Taką właśnie osobą jest żona z opowiadania „Francuski jacht“, kolejnej perełce Maraiego (zaznaczam, dla mnie „Magia“ jest nierówna, tutaj Marai to taki Kafka w wersji mimo wszystko pogodnej, z dziewiętnastowiecznym warsztatem narracji).

„Zdarzyło się to w szóstym roku ich małżeństwa. Żadne z nich jeszcze nie widziało morza (proszę się nie dziwić, w końcu to Węgrzy – przyp. Kornagi). Teraz nagle w kobiecie wybuchło to pragnienie (…) Pieniędzy mieli bardzo mało. (…) Bo pośród różnorodnych mórz zdarzają się całkiem tanie, jakby prowincjonalne morza drugiej kategorii (…) O świecie dotarli nad morze. Tragarz zabrał ich bagaże do hotelu, który był dokładnie taki, jak morze drugiej kategorii“.

Kiedyś i my doznaliśmy podobnego wrażenia, wybierając się we wrześniu 2005 r. do Słonecznego Brzegu w Bułgarii; niby wszystko było takie jak trzeba, ale, jak pisze Marai, „brakowało tej odrobiny czegoś, co jest „inne“, różni się, jest ciekawsze i od wszystkiego bardziej tajemnicze, wykwintniejsze czy znakomitsze, niż zazwyczaj życie“. Symbolem tej ściemy, tej wyblakłej kalki śródziemnomorskiego klimatu była palma na deptaku w Słonecznym Brzegu – w wielkiej donicy… Jedyną atrakcją, która jako tako zachęcała do niezniechęcenia się tym drugorzędnym kurortem nad drugorzędnym morzem były wyjątkowo naturalne obrazki z życia plaży jak powyżej.

niedziela, 6 lipca 2008

Zady, rekreacje



Niedzielny wypad na działkę, żona za kierownicą, ja za butelką wina, brat na dokładkę, by kto miał jeść czereśnie, a później rekonesans nad pobliskie jeziora (po drodze wzruszająca scenka z końskimi zadami), słońca więcej niż ryb, choć szansonistów-wędkarzy całkiem sporo, aż wreszcie w ramach przygotowania żołądków do trawienia grilla mordercza rozgrywka badmintona, ja kontra żona, ja kontra brat, pot się lał, ręce odpadały, parę moich palców wpadło gdzieś w trawę, szczęśliwie je odnalazłem, przypiąłem do dłoni i za widelec, za strawę, za ojczyznę.

piątek, 4 lipca 2008

Magia, Piksel, Sheesha


Czytając tom opowiadań „Magia“ Sandora Maraiego, odwiedzając klubogalerię Piksel na wernisażu mięsistych zdjęć, wycierając pot z czoła w najcieplejszym dotychczas dniu w tym roku, paląc sheeshę w nowej restauracyjce tureckiej Kafe Merhaba przy Waryńskiego, bujając w oparach, bujając na chodniku, się bujając, się odprężam, jak widać, dosyć skutecznie przed sierpniową, ostateczną redakcją moich literackich wampirów, które gdzieś z początkiem jesieni powinny zaatakować Polskę szeroką, długą i tę wąską, pełną niebezpiecznych szczelin, zaułków, nieścisłości, niedoskonałości.

Czytając tom opowiadań „Magia“ Sandora Maraiego, ogłaszam, że ten mój ulubiony węgierski pisarz, twórca wspaniałych „Wyznań patrycjusza“ czy pisanego przez całe życie „Dziennika“ (w którym przybliżył nawet swoje przygotowania do samobójczej śmierci z pistoletu; chodził na kurs strzelania, by czasem nie chybić, co było uzasadnione jego podeszłym wiekiem), ma taką jakąś męczącą manierę do przypowieści, a nie – opowieści. Postaci zdają się odległe, niezwykle odległe, za bardzo wykoncypowane, za bardzo sprofilowane do wzoru morału, który Marai obwieszcza zwykle na końcu każdego z opowiadań. Być może to celowy zamiar, w życiu nawet najbliżsi nam ludzie okazują się ostatecznie również dalecy, nieobecni, niezaangażowani w sprawy, który niby nas łączyły, a tu nagle niemiła niespodzianka, nie jesteś tym, za kogo cię miałem. Jedną z najzabawniejszych opowieści jest „Sierota“; pięćdziesięciodwuletnia stara panna, zdesperowana przez swoją samotność, trwanie bez celu, zanikanie, zamieszcza w prasie ogłoszenie, że zaadoptuje sierotę. Ponieważ akcja toczy się w czasach, gdy nie można było przesłać ememesa ze swoim zdjęciem, zrozumiałe, że przyszła matka z niecierpliwością oczekuje na dworcu kolejowym sieroty, która odpowiedziała na anons. Wypatruje skromnej, zasmuconej dziewczyny. Ta się nie zjawia. Bo zjawia się… siedemdziesięcioletnia starucha, twierdząc, że jest tą właśnie sierotą, jej rodzice umarli mając po dziewięćdziesiąt kilka lat. Zszokowana „matka“, wbrew radom rodziny, adoptuje kobietę, która mogłaby być jej matką. Marai nie idzie jednak łatwą ścieżką komediowej fabuły. Choć „córka“ okazuje się obżartuchem, flejtuchem i prostaczką, „matka“ męczy się z nią przez kolejne sześć lat, jakby chciała sobie coś udowodnić. Magia? Tajemnica ludzkiej psychiki?

Odwiedzając klubogalerię Piksel na wernisażu mięsistych zdjęć, ogłaszam, że wystawa BORDERLINE REALITY jednego z związanych z tą galerią artystów pechowo zbiegła się z afrykańskim upałem, więc nie było łatwo mimo białego wina i wiatraków analizować kolejne artefakty, co nie znaczy, że nie były ciekawe, zdjęcia wręcz fantastyczne. Niestety, zaproszeni znajomi poza jednym wyjątkiem zawiedli, więc nie zabawiłem tam długo i w towarzystwie brata, który wrócił z angielskiej uczelni, poszliśmy przywitać przy metrze Politechnika moją żonę, powracającą z bankietu w restauracji La Strada.

Resztę już znanie, paląc sheeshę…

środa, 2 lipca 2008

Regeneracja


Ten klub ma klimat! Na pewno podpasuje ludziom, którzy lubią spotkać się z bliskimi na luzie, gdzie młodziutkie kelnerki, które same powinny pokazać dowód, czy mogą brać w swoje ręce piwo, zwracają się do każdego per ty, choć siwizny na skroniach ci (a właściwie to mi) dostatek. I ma w sobie Regeneracja coś berlińskiego, bez kryminogennej alternatywy, bardziej tu artystycznie, wielkomiejsko, choć bez lanserstwa, krawaciarstwa, piciu-ficiu a la Barbie styl.