poniedziałek, 30 czerwca 2008

Sushi



Wampir Dawid chętnie pożywia się mięsem ubitych stworzeń, lecz jego uzasadnione obawy budzą ryby oraz owoce morze, wobec których jego groźne kły kłapią bezradnie. Jest na nie uczulony w sposób wręcz śmiertelny, onegdaj jedna krewetka potrafiła odebrać mu dech, tak że miał ochotę rozdrapać sobie swędzące gardło, byle nie zejść w kompromitacji z tej planety obfitującej w atrakcyjne nośniki pożywnego mięsa. Zadziwiające przy tym, że nie ma alergii na koreczki ze śledzi. Nauka w liczbie wielu odwiedzonych doktorów alergologów pozostaje bezradna wobec tej sprzeczności. Wampira Dawida w gastronomii rybnopodobnej reprezentuje godnie jego dzielna żona, której niestraszne ni sushi, ni kalmary z najgłębszych odmętów oceanów. Honor rodziny – uratowany.

piątek, 27 czerwca 2008

Kair, historia...



Tytuł jest mylący. W oryginale to po prostu eponimiczna nazwa kamienicy, w której krzyżują się losy jej mieszkańców. Właściwie książka jest gotowym scenariuszem (na jej podstawie nakręcono ponoć niezły film); mnogość bohaterów na początku może stanowić przeszkodę w płynnym czytaniu, po kilkunastu stronach przyzwyczajamy się i właściwie nie możemy się od niej… oderwać.

Co mnie poruszyło, to niezwykła odwaga w opisywaniu zarówno przemocy, jak i miłości przez arabskiego autora. Literacko powieść nie poraża, więcej ma wspólnego z surowym reportażem, prowadzonym przez wszystkowiedzącego narratora, który zachowuje zdumiewający dystans do swojej „arabskiej komedii“. W Europie podobny warsztat nie stanowi już niczego oryginalnego, w Egipcie – śmiem twierdzić – wręcz przeciwnie. I to jest niewątpliwą zaletą tej odważnej opowieści, kiedy przybliża nam egipskie piekło, moralność na pokaz, piętno islamu, które odciska się na świadomości muzułmanów, jak i tamtejszych chrześcijan, porażającą biedę, przy której upadłe pegeery to ostoje dobrobytu.

Trzy razy byliśmy w Egipcie; gdybyśmy przeczytali książkę Aswany’ego przed tymi wyprawami, nie wiem, czy w ogóle byśmy pojechali… Choć trzeba pamiętać, że od czasu, w którym toczy się akcja „Kairu“ (początek lat 90., wojna w Zatoce Perskiej), wiele się zmieniło, Egipt postawił na turystykę, co stworzyło miliony miejsc pracy. Na pewno korupcja, autorytaryzm czy islamska pruderia nadal mają wpływ na codzienne życie, jednak epoka „Kairu“ należy do definitywnej przeszłości.

środa, 25 czerwca 2008

Seks w wielkim mieście



Gdyby nie darmowe zaproszenie na „Sex and The City“, nasze nogi nigdy by nie trafiły na seans tego chicfilmu. Nie oglądamy serialu (bo praktycznie nie oglądamy telewizji), lecz pierwsze, co nas uderzyło, to zdecydowanie posunięte w wieku aktorki. Takie poprzebierane w kolorowe ciuszki, wychudzone ostentacyjnie ciotki z problemami z… serialu. Bo słabością tego filmu nie tylko jest cała niedorzeczność psychologiczna (za to plus za parę naprawdę zabawnych tekstów i scen oraz brawurową rolę kopulującego yorka), ale przede wszystkim dalsze dzieje bohaterek serialu. Jego wielbiciele i tak pójdą do kina, żeby dowiedzieć się, co się zdarzyło z „załogą Rudego 102 w Polsce Ludowej“, natomiast ciekawscy być może zainteresują się dotychczasowym pakietem kolejnych sezonów serialu. W efekcie otrzymujemy przydługi, telewizyjny odcinek, na który – jeśli masz wydać pieniądze – po prostu ich szkoda.

A na marginesie, boli serce, boli dusza, gdy pokazują Nowy Jork. Chciałoby się wskoczyć w film i zamieszkać tam na stałe.

niedziela, 22 czerwca 2008

Cannes 12


I po festiwalu. I po imprezach. I po winie. I po wszystkich "po". Sztuczne ognie były zachwycające, do tego w podkładzie muzyka; robiło wrażenie, chyba że jest się byłym politykiem LPR, który na nic już nie liczy, a jak liczy, to się przeliczy.

Później, po zamykającym całość party ludzie przenieśli się do Brasserie 77 na bulwarze Croisette, tuż przy hotelu Martinez; z jakiegoś niezrozumiałego powodu właśnie ta miejscówka cieszy się tu powodzeniem, choć piwo kosztuje dziesięć euro. Ludzie dosłownie stoją na ulicy i gadają, gadają, gadają. Jedni się załapują, drudzy nie. Życie cannejskie, ot co. Do zobaczenia w PL.

Cannes 11



Padam. Z przejedzenia. Francuziki bez wątpienia jedno potrafią – karmić. To mity z tym ich mistrzostwem oralnym, jedyne, co im dobrze wychodzi, to właśnie gastronomia. Po prostu mistrzostwo w samo sobie. Jutro, w dniu powrotu do PL, zapewne nie dam rady zjeść przyzwoitego obiadu, więc postanowiłem zrobić to dzisiaj. I się nie rozczarowałem. Wybrałem miejsce francuskojęzyczne, żadnych tłumaczeń w menu, zdany wyłącznie na siebie, to, co mi żona-romanistka powiedziała, przetłumaczyła.

W PL od razu by mnie wyruchali, „koleś, dopłata za dodatki” typu frytki, tutaj – wręcz przeciwnie. Wszystko, z założenia, wliczone w cenę. Płacisz i masz. I jeszcze nagietkową przystawkę. Niech żyje Francja. Tak, w przypadku karmienia bliźnich Francuziki osiągnęły szczyty sztuki; niech trwa na zawsze, co po prostu doskonale się sprawdza. Przejadłem się jak dzika słowiańska świnia. Aż mi przykro. Kosztowało. Ale warto było – bo po prostu smacznie, obficie, z gustem. PL niech się uczy, niech się uczy.

sobota, 21 czerwca 2008

Cannes 10

Trzecia piętnaście nad ranem. Nie pytajcie, skąd mam jeszcze energię, by skrobnąć parę słów, a może nawet - zobaczymy... - parę zdań. Impreza na Le Palm Beach. Niestety, monotonny house raczej usypia, niż energetyzuje. Co implikuje odwrotnym od zamierzonego działaniem drinków. Co pcha w fantazję, by w miarę możliwości dać nogę gdzieś w rejony bardziej konwersacyjne. I milsze. Więc część grupy wyszła. I doszła. Tam, gdzie pizza za piętnaście euro sztuka, lecz o drugiej nad ranem to była naprawdę pełnia szczęścia.

piątek, 20 czerwca 2008

Cannes 9

Może nie jestem zorientowany należycie (czytaj: nie mam obrandowanego umysłu) w nowinkach technicznych, lecz po Paryżu, Wiedniu czy Berlinie w Cannes szczególnie rzucają się w oczy bardzo nowoczesne telefony komórkowe, takie z dużym wyświetlaczem. U nas – to nie żart – takich nie ma. To znaczy, są, lecz w posiadaniu nielicznych, których stać na zakup nowinek bez łaski operatorów, którzy wciskają w promocjach ostatnie rzęchy, takie, co tutaj są passe, ale w Polsce, o, w Polsce, kraju miłości bliźniego, znakomicie się przyjmą i jeszcze ludzie będą się podniecać, jakie to fajne modele sobie zakupili u swojego Plusa, Ery, Play czy innego wydrwigrosza.

Z drugiej strony, przez te wielkie ekrany esemesy stają się ogólnie znane… Na jednej z gal chcąc nie chcąc przeczytałem wiadomość, którą niemieckojęzyczny kreatywny – to ziewając, to powstrzymując się przed ziewaniem – pisał do swojej niemieckojęzycznej lubej: „Brakuje mi ciebie. Bardzo cię kocham. Myślę, że w Wiedniu będzie nam lepiej niż w Bukareszcie. Do zobaczenia”.

Cannes 8

Wreszcie oddech. Spoty charytatywne. Niewiarygodnie wręcz różnorodne, a każdy – mimo wszystko – o szlachetnym przesłaniu. Jasne, niektóre organizacje żerują na ludzkiej empatii, wyciągając kasę, którą wydają na swoją rozrośniętą administrację. Ale skoro nawet śród apostołów był zdrajca, więc to niejako wliczone w naszą etyczną kondycję.

Reklamy społeczne stanowią świetne ćwiczenie stylistyczne dla reżyserów i scenarzystów; w przeciągu trzydziestu sekund muszą przekazać na nowo Nowy Testament… Bo „miłuj bliźniego swego” to kwestia ustawicznie zapominana i potrzeba inteligentnych suflerów, którzy przypomną ją w sugestywny sposób. Materiał, prezentowany w pałacu festiwalowym Cannes, przywraca – o dziwo – wiarę w człowieka. Starzy, bezduszni cynicy wzruszą ramionami, lecz jednostki, które nie mają w dupie drugiego człowieka otrzymają miły sercu bodziec, przynajmniej ja, permanentny pesymista o optymistycznym zacięciu.

czwartek, 19 czerwca 2008

Cannes 7

Robi się coraz bardziej imprezowo. Przynajmniej w kontekście odreagowania od tego całego shitu, jaki wsączają z każdej strony. Willa z basenem gdzieś na wzgórzu z widokiem na cannejskie plaże. Alko. Food. Muzyka. I dużo słońca. Za dużo. Bo co niektórym odbija; skaczą do wody, lansują się pluskając. Nic to, powiedziałby pan Wołodyjowski, wyjmując szablę i ścinając głowę jednej z tych marketingowych małp (i małpeczek). Cannes ma w sobie coś z Florydy (+ Cannes Vice) - idealne połączenie bogactwa i wolnego czasu. Istnieją bowiem - jak wiecie - ludzie zamożni, lecz zapracowani. Tak zapierdalają, tak tu i tam, że nie mają czasu na skonsumowanie swoich wątpliwych osiągnięć. A tutaj - wręcz przeciwnie. Tworzę więc korzystam. Nigdy: tworzę, więc tworzę (do zasranej śmierci). I to jest zaleta życia nie tyle na luzie, ile na - ruszcie...

środa, 18 czerwca 2008

Cannes 6

Szampan na plaży, czemu nie? Morze musi być już "zdatne" do pływania, bo ludzie w nim dokazują, że sam mam ochotę do nich dołączyć. Preferuję bardziej Morze Czerwone, ale darowanym falom nie patrzy się pod spieniony kożuszek.

A tak w ogóle to najlepszą chyba robotą dla zwyklejszych ludzi jest praca w gastronomii, szczególnie posada kelnera w pięciogwiazdkowym hotelu - a takich tu nie brakuje. Spokojnie, na luzie, napiwki od szczęśliwych, zamożnych ludzi same pchają się do ręki. Pozytywnie stymulowani przez atmosferę deptaku i plaży bogacze tego świata choć raz uważnie wsłuchują się w słowa Jezusa i dają zarobić maluczkim.

Trzeba przy tym przyznać, że Francuzi w karmieniu oraz jego logistyce są po prostu wyjątkowi. Nawet ugotowaną marchewkę potrafią tak podać, że oko wpada do języka, a razem z nim - do przełyku.

Cannes 5

Carlton Beach. (And bitches everywere.) Muzyka. Alko for free. Żarcie. To sprzyja poufałości. Przynajmniej co niektórych. Dobra ich. Niech się cieszą. Bo trwa okołofestiwalowa impreza. Młodzi i podstarzali hedoniści próbują ziszczać swoje zmysłowe marzenia. Jednym się udaje, drugim nie - jak to w naturze. Samce i samice ze wszystkich kontynentów świata - oprócz Antarktydy - tańczą, wiją się, wyginają, raz tu, raz tam, byle więcej mnie, byle zaznaczyć terytorium, byle jakiekolwiek byle. Uda, bicepsy, piersi, urok osobisty.

A przy przy tym jakże symptomatyczny fakt, nie tyle fakt, ile definicja naukowa. Starzy liderzy osuwają się stopniowo na dalszy plan, w stronę morza, fal odchodzących, milknących, na ich miejsce: nowe ciała, nowi zdobywcy, młodzi, prężni, jędrni. I jędrne biusty. I uda. I klatki piersiowe. I genitalia, "hałaśliwe" jak świeżo zakupione grzechotki. Świat się bawi (z licznymi wyjątkami). Podsumowanie: mięczaki są sami sobie winni. Tu nikt się nie użalał. Nad czymkolwiek. Boli. Kto tego nie pojmuje, widocznie albo za mało doczytał, albo naprawdę nie ma ikry. Ale boli.


Droga powrotna. Owa Rue d'Antibes. Ni człowieka, ni ducha. To dobrze. Przynajmniej - wniosek z tego taki - w Cannes po drugiej nad ranem unikniesz wpierdolu. I dobrze.

wtorek, 17 czerwca 2008

Cannes 4

Chwila wytchnienia. Obejrzałem dziś około czterystu spotów, mózg mi się przegrzał, gdyby ktoś go wyjął, spokojnie mógłby wyprasować nim wysuszone ubrania. Zadziwiająca jest ludzka kreatywność, natomiast boli, że częstokrotnie okazuje się służebnicą trywialnych produktów. Cóż, nie miejsce tu na moralizowanie, festiwal kipi energią, ale także powagą, z jaką traktują tutaj najlepsze akty reklamowe z całego świata. Jest to niezwykle stymulujące dla wyobraźni; naturalnie, nie coś, co naprowadza, raczej podnosi poprzeczkę i tylko ostatnie matołki wzruszyłyby ramionami. Jak się okazuje, życie, choć tak inspirujące, w szczegółach potrafi nieźle przynudzić - nic dziwnego, że ludzie kombinują ze sztuką, reklamą, czymkolwiek, byle było bardziej kolorowo. Choć - trzeba przyznać - oklaskiwanie są w większości artefakty rozśmieszające.

Cannes 3

Jeśli jesteś za mało bogaty (tylko jeden dom na Riwierze, tylko jedna kochanka i tylko stary model Roleksa, na dodatek zdechł ci ostatnio piesek-nosidełko, tak niezbędny do pokazania się na Rue d'Antibes, handlowej ulicy Cannes), nie bój się, twój prywatny bóg czuwa, i special for you wykreuje nowe możliwości - spokojnie możesz się wylansować na Boulevard Croisette dzięki wynajętemu cudu z lat sześćdziesiątych.


A jak ci mało, cóż, idziesz na całość i zasiadasz do obiadu w ogródku hotelu Carton. Tutaj bywają naprawdę wielcy potentaci, a to szejk wahabita, a dwa stoliki dalej wytatuowana gwiazda rocka z zdegenerowanego Zachodu. Z przyboczną bitch, długonogą mistrzynią nocnych dystansów. Nikt sobie nie wadzi, wszyscy zgodnie płacą. Widziałem ułamek karty menu, jakiś deser kosztował osiemdziesiąt kilka euro. Deser!


poniedziałek, 16 czerwca 2008

Cannes 2

Może mam bezkompromisowy charakter, ale przeważnie mam przez niego kłopoty, więc po co go podkreślać, chełpić się, wymiotować pychą, próżnością i - bezradnością? Zatem do dzieła, prezentacja Cannes trwa, niech żyją

ekskluzywne pieski!

Całe ich tutaj stada. Ras szlachetnych, niepowtarzalnych. Pieski staruszek. Pieski ledwo co dojrzałych lasek, którym daleko do podpierania się laskami. Pieski ewidentnie rozpieszczone, bo co niektóre noszone w specjalnych nosidełkach, niczym faraonowie. Bawiący lub żyjący w Cannes piesek rasy górnolotnej osiąga rocznie dochody jak pięciu przeciętnych Polaków ze ściany wschodniej.

Pieski bywają. To w Grand Hotelu, to w Martinezie. Gdzie towarzystwo zewsząd i wsząd, wytautowane wysokim oprocentowaniem lokat i akcji. Same drwiny to za mało, by uzyskać dystans, trzeba jeszcze pazura. Jedni go mają, drudzy przytępiają. A jeszcze inni dają sobie odgryźć - pieskom cannejskim, oczywiście.

Cannes

Jak napisałem, czas na Południe. Więc Cannes. Jestem tu dzięki paru życzliwym mi ludziom, którzy wiedzą, że warto mnie tu wysłać za cudze fundusze - zebrana wiedza i emocje na pewno nie pójdą na marne. Bo już zbieram materiał do nowej książki...

Będę tu grasował aż do następnej niedzieli.
Zaczyna się najbardziej prestiżowy festiwal reklamy. W cholerę reklamowego gówna z ekranu. Ale poza tym sporo seminariów, których warto posłuchać, szczególnie jeśli zależy komuś na podszkoleniu swojego angielskiego (bo wiadomo, że polski i tak pójdzie kiedyś w odstawkę jak niekochana, a raczej obojętna już wszystkim spróchniała prababcia). Nie dlatego, by kpić - by coś tam liznąć, czasem więcej, czasem mniej. Tylko idioci by nie skorzystali.

Co uderza w pierwszym podejściu? Nieprawdopodobne bogactwo. Nie uświadczysz tego nawet w Paryżu, gdzie Sarko'ludzie, gdzie Japończycy i Polacy, którzy dorobili się na usługach gastronomiczno-handlowych... Bogactwo porażające, ostateczne. Dokoła okazy doskonałe: Jachty. Pieski. Dupy. Wszystko takie wymuskane, pożądane, pięciogwiazdkowe atrakcyjne. Obłęd. Idę sprać ze zgryzoty.

sobota, 14 czerwca 2008

Jeszcze dalej niż Północ

Przezabawna bajeczka, co prawda żerująca na znanych komediowych chwytach, ale zapodająca to wszystko w nowym, odświeżającym sosie. Poza tym świetne aktorstwo, trzymające wręcz sitcomową fabułę w porządnych ryzach. Efekt? Tylko ostatnie mruki o popapranych psychikach oraz ludzie o żylastych sercach powstrzymają się przed śmiechem. A ten wylewa się z gardeł niczym piana z kufli podczas Oktoberfest. To, co zapewne zauroczyło tak Francuzów, że walili tłumnie do kin, dotyczy nie tylko różnic językowych czy stereotypów zachowań między promiennym Południem a posępną Północą, to podana bezpretensjonalnie afirmacja życia; człowiek wychodzi z kina i pragnie miłować bliźniego z jego wszystkimi wadami, nie dlatego, że stawką jest raj, po prostu – możliwość pośmiania się z tego bliźniego… Teraz czas na odpowiedź Północy Południu, zatem – na Południe!

środa, 11 czerwca 2008

Houellebecq

Na wtorkowe spotkanie (jak i dzień wcześniej) w kawiarni Agory Michael Houellebecq przyszedł w oliwkowej kurtce, w której przypominał wschodnioeuropejskiego handlarza kremami Nivea w Berlinie Zachodnim. Ostentacyjna nonszalancja podkreślana dymem z odpalanych co kwadrans papierosów wwiercała się w dziurki nosów zgromadzonych gości, co jednym się podobało, drugich zniechęcało na samym dzień dobry.

Houellebecq miał to najwyraźniej gdzieś. W ruchach przypomina on żółwia, co tym bardziej potrafi do niego zniechęcić. Pytany o cokolwiek, nie odpowiada natychmiast jak urodzony gawędziarz. Zbiera myśli, kumuluje w sobie za i przeciw, co objawia się przeciągłym:
- Eeeee…. Hmn….. Eeeeaaa…
Powstaje wrażenie, że to jakiś debil, który postawiony pod murem skanuje w ramach swoich skromnych możliwości zasoby plików w mózgownicy, by wreszcie coś powiedzieć.

Ale tak nie jest. Wydaje mi się, że autor Poszerzenia pola walki ma po prostu taki sposób bycia; jest nie tylko urodzonym oryginałem, któremu zblazowanie i sława przywróciły w głowie. Raczej można porównać go z buddyjskim mnichem, który ostatecznie się wyciszył, poddał nirwanie, i teraz na spokojnie, z dystansu może przypatrywać się światu oraz zamieszkującym go stworzeniom. A jak podpisuje książki, to po prostu swoim nazwiskiem, bez zbędnych komentarzy (mojej żonie dał autograf na francuskojęzycznym wydaniu Cząstek elementarnych).

Przyjaciel zarzucił Houellebecq'owi to, że na spotkaniu nie miał nic do powiedzenia. Owszem, można było odnieść takie wrażenie, że właściwie pisarz zdaje się nieobecny, że jest, bo jest, ale wcale go nie ma, przysłał tu jakiegoś klona z Możliwości wyspy, a sam siedzi sobie hen daleko na atlantyckiej wyspie i paląc piętnastego papierosa w przeciągu trzech godzin kontempluje zachód słońca; zmierzch cywilizacji. Na pewno winne były pytania prowadzących, którzy przedobrzyli w ich rozpiętości, prezentując małe rozprawki eseistyczne. Po ich wypluciu oczekiwali podobnego eseju, nic więc dziwnego, że autor – żeby pozostać sobą i nie udawać intelektualisty w okularkach, który poszpanuje cytatami i nawiązaniami, czego to on nie przeczytał – musiał się w sobie zebrać, by odpowiedzieć wyłącznie w swoim imieniu, co cenię w nim chyba najbardziej.

Houellebecq to nie jest autor pokroju Sartre’a, który będzie analizował szczegóły szczegółów, rozwodził się analitycznie nad drobinkami egzystencji; jego interesują emocje, które tak genialnie przekazał w swoim arcydziele Cząstki elementarne czy Wyspie, więc jeśli ktoś tego nie rozumie, jeśli ktoś nie potrafi przeczytać tych powieści brzuchem i sercem, a jedynie intelektem, to srogo się zawiedzie. Należy do pisarzy, którzy wypadają blado w starciu bezpośrednim z mediami, za to triumfują na kartkach książki. Nie uważam, że każdy pisarz musi wspaniale wypadać podczas wystąpień publicznych; nie takich już widziałem, co w tym podlizywaniu się publiczności osiągnęli szczyty błazenady. Jedni mają naturalne poczucie humoru, które potrafią sprzedać, drudzy z kolei, upstrzeni introwertycznymi akcentami, nie będą śpiewać pod publiczkę. (Ja na przykład jestem raczej wyluzowany, lubię dowcipkować, lecz bez przesady; najważniejszy pozostaje dla mnie kontakt z przybyłymi, lubię się im przyglądać.)

Bo co istotnego Houellebecq ma do powiedzenia, powiedział w swoich wielkich książkach. Nie można mieć do niego pretensji, że robi „Eeee… Aaaa…“ (choć za każdym razem po takim namyśle mówił i sensownie, i z humorem; widać, że nie rzuca słów na wiatr jak żołnierz bąki po zjedzeniu bigosu). Nigdy nie zapomnę, jak podczas wakacji w Egipcie, gdy ludzie dokoła poddawali się bezwstydnej konsumpcji, pluskali w basenie, śmiali i srali z przejedzenia, siedziałem sobie w cieniu ze schłodzonym winem i czytałem Cząstki elementarne; to była odtrutka na stymulowaną radość życia i mocny bodziec do działania, do bezkompromisowości artystycznej - dwa tygodnie później wyszedł mój debiut, Poszukiwacze opowieści. Houellebecq był wówczas praktycznie w Polsce nieznany, a Cząstki wyszły dosłownie na dniach. Potem pojawiła się Platforma, mocna, choć znacznie słabsza, aż wreszcie porywająca Możliwość wyspy, której fragmenty czytałem publicznie na zorganizowanej u nas na Kabatach Biesiadzie Książkowej.

Zazdroszczę Houellebecq'owi nie sławy, nie niegrzecznej wręcz nonszalancji – zazdroszczę mu absolutnej wolności. Niezależność finansowa pozwala mu olewać świat,wydmuchiwać nań nikotynowy dym, być żyjącym naprawdę bohaterem swoich książek. Nie wiadomo, czy cokolwiek jeszcze ciekawego napisze, ale to, co osiągnął, na pewno zapisało się już w historii literatury, i to nie tylko francuskiej. W takich sytuacjach żal serce ściska, że my tutaj, na peryferiach Europy, myślący i piszący w języku polskim skazani jesteśmy na antypody; jedynie nielicznym uda się przebić „do świata“, oczywiście dzięki dobrym tłumaczeniom, co i tak jeszcze nie gwarantuje i sławy, i niezależności finansowej. Język polski skazany jest na powolną zagładę, wymazanie z palety; jest nie tylko anachroniczny z tymi wszystkimi postłacińskimi deklinacjami, jest po prostu za trudny, zabawnie szeleszczący, handlowo niepotrzebny, komunikacyjnie zbędny, dziki mimo całego piękna melodii – ale co to za piękno, którym możemy sycić się tylko my i paru odważnych cudzoziemców, którym spodobały się Polki?... Takim językom jak niemiecki, francuski czy hiszpański jeszcze długo angielski nie zagrozi, a piszący w nich twórcy mają i będą mieć ułatwiony dostęp do wielkiej rzeszy odbiorców. I do – w tym przypadku – zasłużonej sławy.

W powyższym kontekście żałuję, że moja Gangrena nie ma tej szansy, by wyjść na Zachodzie. Może kiedyś...

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Euro-dziny

Polska - Niemcy. Wygrali, jak wiadomo wszystkim patriotom i anarchistom, ci drudzy. Wygrała też moja żona, która miała wtedy urodziny. Niesamowita była tego dnia pogoda, od rana żar, później deszcz i grzmoty, i znów żar, coraz żarszy. Napoje chłodzące i rozkręcające pomogły skutecznie okiełznać sforę kropelek potu.

sobota, 7 czerwca 2008

Balkonowe

Nasza przyjaciółka Paulina, która miała wczoraj urodziny, powinna dodać do źródeł swojego zarobkowania pobieranie opłaty za możliwość patrzenia ze swojego balkonu na panoramę Wawy. Nie ma człowieka, którego to nie weźmie, szczególnie im bliżej zachodowi słońca, gdy stołeczne wampiry opuszczają swoje siedliska i wyruszają na łowy. Taki widok za opłatą to podobno nic nowego, kiedy Jan Paweł II objeżdżał w kolejnych pielgrzymkach tę naszą ziemię, byli tacy, co wyciągali łapę od wiernych za „balkonowe”, aby ci mogli popatrzeć sobie na papieża z góry.

Tak więc, Paulina, zacznij pobierać od gości "balkonowe" za ten miły oku widok z perspektywy Saskiej Kępy, ul. Międzynarodowa, piętro dziesiąte.

czwartek, 5 czerwca 2008

Łobuzy

Generalnie to nie przepadam za kryminałami, a jeśli już, to cenię sobie takie, które przełamują konwencję. Arcydzieła czarnego kryminału to wydawnictwo specyficzne, bo kompilujące kryminały bardziej w wersji pulp. Czyli bez finezji stylistycznej czy charakterologicznej. Za to ze sporą dawką łubu-dubu. Dzieli się na trzy części: Twardziele, Gliny i Łobuzy. Najciekawsze dla mnie nowelki zawiera rozdział ostatni. W sumie poszukującym ambitnej prozy absolutnie nie polecam powyższej kompilacji, miłośnikom kryminału jako takiego - koniecznie. Na pewno kryminały, oczywiście te udane, mają jedną wspólną cechę - akcję. I to jest ich zdecydowany plus. Są też jeszcze inne plusy tego typu prozy, ale już mniej zdecydowane...

Poza tym Polska lubi kryminały, bo samo życie tutaj nadaje się do kroniki kryminalnej. Opowiadał przyjaciel, jak to pewnego dnia z nastaniem wiosny wyprowadził z piwnicy rower, ledwo co przebudzony z zimowego snu. Działo się to w bloku przy spokojnej mokotowskiej uliczce. Godzinkę nasz przyjaciel pucował dwukołowca na korytarzu przed mieszkaniem, olejem raczył zębatki, żeby jeszcze bardziej lśniły niż opalone kobiece uda na miejskim deptaku, szmatką pieścił błotniki i szprychy, a i pedałom zapewnił odrobinę zasłużonej przyjemności. Wstał, spojrzał, ręce zabrudzone, za to rower lśni, jak przed sesją foto na Allegro. Wszedł do mieszkania, odkręcił kran, wytarł dłonie, minęła minuta, może dwie. Teraz czas na nagrodę, pierwszą przejażdżkę w tym sezonie; będzie smakowała jak pierwsze truskawki, jak pierwsze młode ziemniaki, jak pierwszy pocałunek. Tylko czym się na nią wybrać? Rowerem? Jakim rowerem! Ktoś ubiegł naszego przyjaciela i zniknął w sinej, polskiej dali.

środa, 4 czerwca 2008

Dwa dni w Paryżu

To rzeczywiście jest film do obejrzenia. Parę rozwiązań fabularnych niekoniecznie przypadło mi do gustu, za to dialogi - mistrzowskie. Polska reklama tego filmu zasługuje na kilogram zgniłych pomidorów, rzuconych w jej twórców, cały ten tekst o "lejdis", "testosteronie", o "seksie w pięknym mieście" sugeruje sieczkę, plastykowy chłam, produkowany przez Saramonowicza i spółkę. A tak nie jest! To zupełnie inna półka, znacznie, znacznie wyższa.
Na pewno dobrze ogląda się go tym, którzy byli w Paryżu, którzy znają Paryż, którzy pili tam wino, spacerowali...
To również film, którego scenariusz nadaje się na adaptację książkową, właśnie ze względu na dialogi - bezpretensjonalne, dowcipne, często pieprzne. Po jego obejrzeniu aż chce się znów lecieć do Paryża. Z drugiej strony, żal dupę ściska, że tam nie mieszkamy. Dwa, trzy, pięć dni to za mało, by nasycić się paryskością.

wtorek, 3 czerwca 2008

Kulturalna

- I znów lead foto z kieliszkiem wina na pierwszym planie - powie ktoś, poniekąd słusznie oburzony tym przelewającym się hedonizmem.
Na swoje usprawiedliwienie ma to, że zawiera wino niezmiernie kulturalne, bo w Cafe Kulturalna serwowane, podczas spotkania ze szwedzką poetką, które zorganizowała nasza bliska znajoma, zawodowy kaowiec i tłumaczka. Zaprezentowane tłumaczenie - a jak wiadomo, poezja to niezła górka translatorska - okazało się naprawdę niezłe. Brawo!

Cenię sobie Kulturalną (www.kulturalna.pl). Po wydaniu Gangreny miałem tam wieczór literacki i nie obraziłbym się, gdybym miał go ponownie w tym samym miejscu, chyba że jakaś miejscówka przebije Kulturalną - a to jest prawdziwa sztuka. Bo nie dość, że Kulturalna ma świetną lokalizację, to jest przestronna i autentycznie zorientowane na przeróżne artystyczne eventy.

No właśnie, eventy. Wczoraj czuliśmy poniekąd spory dyskomfort, bo w tym samym czasie odbywał się wieczór literacki innego zaprzyjaźnionego autora. Niestety, zaproszenie do Kulturalnej dostaliśmy znacznie wcześniej, obiecaliśmy i po prostu byłoby nietaktem zignorowanie go w ostatniej chwili. Jaka szkoda, że w podobnych przypadkach nie można liczyć na jakiegoś klona, awatara czy jak...

niedziela, 1 czerwca 2008

Działkowe arie

Działka, kilkadziesiąt kilometrów od W-wy. Słońce siebie polskiej krainie nie żałuje. Obowiązkowo lekkie, mocno schłodzone białe wino, dlaczego, dowie się ten, kto spróbuje. Kto zaś nie, zostanie wyrokiem sądu skazany na banicję, wysłany do karceru nudziarzy, gdzie zajmą się nim zawodowi rozśmieszacze i bawidamki, a nie ma nic gorszego od fałszywych komplementów i gdzieś już usłyszanych dowcipów.


I jeszcze zieleń,

w listowiu drzew ptasie arie, prawdziwe konkury, są tu i basy, i tenory, gdzieniegdzie jakiś sopran, darmowa opera, chwilo trwaj. Idziemy do wiejskiego sklepu, gdzie wszystko, a szczególnie alkohole. My na lody na patyku, pan przed nami uzupełnia braki egzystencjalne ciepłą wódką. Przed wejściem nieźle pomyślany ogródek, widać, że sklep pełni funkcję tutejszego centrum handlowego, gdzie i można zaznać odrobiny rozrywki. Znajomi pana rozlewają wódkę z schłodzoną puszką napoju energetycznego. My liżemy grzecznie lody. Patyczki-stateczki wrzucamy do niedalekiego potoku, mętnego, zmęczonego tym swoim płynięciem do celu bez celu.

Wczoraj pierwsze w tym roku truskawki, z tych bez chemii, bo bym rozkaszlał się na złe i kuku gotowe. Dzięki temu, że końcówka weekendu zamieniła się w delikatną bryzę, można powiedzieć, że spokój, relaks, rozluźnienie - po wykańczającym huraganie piątkowym, gdy na parapetówce u zaprzyjaźnionego Amerykanina trzeba było rozmawiać ustawicznie z Jackiem Danielsem, a pewien syn pastora, wielki jak żuraw na budowie, dał mu się tak zagadać, temu podstępnemu Danielsowi, że gdyby nie nasza eskorta do metra, nie wiadomo, gdzie by trafił, może do jakiegoś księdza, na dodatek nogami do przodu.