środa, 28 maja 2008

Inflacja groteski

Być może w przeciwieństwie do wielu innych czytelników nie wyrażę swojego zachwytu nad Czystą anarchią Woody Allena. Miniaturki, z których składa się ta książka – poczęte przeważnie dla dodatku z recenzjami książek New York Times – mają jedną wadę: są przesterowane. Allen chce być tak literacki, tak metaforyczny i tak zabawny, że praktycznie każdy akapit okraszony jest gęstym sosem porównań, dowcipów i retorycznych zabiegów. O ile bawi to przez pierwszych kilkanaście stron, później, przynajmniej mnie, przestaje. Zamiast prozy widać silenie się na prozę, zamiast jakiejś głębi – płytkie żarciki, które być może dobrze się sprawdzają w filmowych dialogach Allena, zaś w konfrontacji z papierem stają się… papierowe. Powtarzające się patenty na wzbudzenie jako takiego uśmiechu przestają intrygować, obnażając niekoniecznie solidnie przemyślaną konstrukcję, na której się opierają. Być może komuś odpowiada ta inflacja groteski, więc będzie dobrze się bawił od strony pierwszej do sto sześćdziesiątej dziewiątej; mnie znużyła. Niezaprzeczalnie do „ocalałych z potopu” należą takie nowelki jak Superstruna, z „kwantowo-molekularną” narracją („Obudziłem się w piątek, a ponieważ świat się rozszerza, znalezienie szlafroka zajęło mi więcej czasu niż zwykle”.) czy Odmowa, przekomiczna historia pary nowojorskich nuworyszy, których trzyletni synek nie został przyjęty do ekskluzywnego przedszkola. Na pewno autor dobrze się bawił, pisząc swoje miniaturki. Czytelnik, który poszukuje doznań, niekoniecznie będzie się bawił. Za to koniecznie Czystą anarchię powinien przeczytać każdy początkujący (i nie tylko) pisarz.

Dym, procenty, po rusku



Po niedzielnym dopieszczeniu mojej nowej książki, gdy przecinki, kropki i myślniki wreszcie należycie się usadowiły w miejscach im przeznaczonych, a potoki przelanej w fabule krwi popłynęły we właściwym stylistycznie kierunku, mogłem nie tylko wreszcie odpocząć, co uniknąć kresu wyczerpania. Dla ścisłości – fizycznego. W poniedziałek wcale nie było lepiej, po spotkaniu w Zamku Ujazdowskim, zorganizowanym przez Fa-art (o poczuciu humoru, śmiechu, takich tam około-koło, a wniosek z tego taki, że jak ktoś nie potrafi rozśmieszyć czytelnika, to i tak się tego nie nauczy, żeby nie wiem co), po raz pierwszy nie siedziałem do końca w ramach postspotkaniowych konwersacji; po powrocie do domu z naturalnością grzecznej dzidzi położyłem się do łóżka paręnaście minut pod dwudziestej drugiej! Książka, która nosi tytuł Znieczulenie miejscowe powstawała, z przerwami, przez dziewięć miesięcy, ot co! Musiałem przejść przez trud połogu w ramach ojcowsko-matczynego obowiązku.

Wtorkowe popołudnie zyskało aromatyczny akcent w Kafefajka; wylądowałem w tym substytucie stambulskiego lokalu kilkanaście minut po siedemnastej, zamówiłem sziszę i procenty, powiadomiłem żonę, więc kiedy przyjechała, to na gotowe, węgliki się żarzyły, dym, wpierw obfity i mocny, nieco wytracił na mocy, wszystko było idealną przystawką na ostatni wieczór literacki w klubie Punkt. Tak, wydawnictwo WAB zmienia formułę tych wieczorów i – znając jego solidność – na pewno zaproponuje po wakacjach coś nowego. Zobaczymy.

Niestety, ostatnią promowaną w Punkcie książką była straszliwa wydmuszka, Ruski miesiąc autorstwa Dmitrija Strelnikoffa; ożeniony z Polką, świetnie opanował język polski, gorzej natomiast z pisaniem, i generalnie – puentą, głębią, nie mówiąc już o stylistyce. Dochodzi to tego wyjątkowo infantylna i nieoryginalna krytyka Kościoła katolickiego, co irytuje nawet jego ideowych przeciwników. Strelnikoff zafundował też minikoncert z gitarą, jednak głosem Okudżawy prawosławna Bozia go nie obdarzyła, więc nie wiem, po co całe to pajacowanie? Może takie są prawidła promocji pustych książek, tylko w tym przypadku nie wywindują go w literackość, raczej rasową grafomanię. Z drugiej strony nie ma co poważnie traktować Ruskiego miesiąca, od zbiór powierzchownych obserwacji typu "cudzoziemiec w sąsiednim kraju bacznie mu się przygląda i na podstawie tego wysuwa ciekawe wnioski", któremu jednak daleko do lekkości, a zarazem ciętości Mere! Rok w Paryżu Clarke’a.

Ale najlepsze w Punkcie było towarzystwo. Kto nie dotarł, niech żałuje. I nie zapomni zdjąć kapci przed snem.

sobota, 24 maja 2008

Nowy Indiana

Mówią, że do trzech razy sztuka. Ludzkość kocha nieparzystość, św. Trójca, szczęśliwa siódemka, pechowa trzynastka. Niektórzy, zorientowani cieleśnie, cenią sobie trójkąty. Gdzie spojrzysz, nieparzystość znaczy coś niezwykłego, wzniosłego, wręcz metafizycznego. Praktyka przeczy tym quasi-magicznym konstelacjom. Przyszły noblista, John Steinbeck zdobył uznanie właśnie po wydaniu swojej czwartej książki (kto nie czytał Myszy i ludzie lub Grona gniewu, ten jest głupi, ma wszy i krzywy kręgosłup). Zatem nie tylko do trzech razy sztuka. A Indiana Jones powrócił po raz czwarty. I się mu, niestety, nie udał ten powrót.

To jest film zdecydowanie dla czternastolatków. Choć i wielu z nich będzie przecierać oczy ze zdumienia, oglądając cały miszmasz, jakim okraszono tę wymęczoną historię. Genialna scena walki w dżungli nie zasłoni chronicznego braku humoru, bajeczkowych wstawek, które nawet jak na ten cykl, są zbyt… bajkowe, nie mówiąc już o wątku z kosmitami. Kompletne rozczarowanie, aż nie chce mi się pisać o naszej irytacji i wprost niedowierzaniu, że tak spaprano ten film. Sam Harrison w formie, spokojnie mógłby zagrać w kolejnej części, byle scenariusz był nie tylko dopracowany, co po prostu – z przebojowym pomysłem na całość.

piątek, 23 maja 2008

W Wikipedii

Dzięki operatywnym, zdecydowanym, a do tego sympatycznym przyjaciołom z lądowych okolic Zatoki Gdańskiej notka o mnie, a właściwie o moich książkach (bo tak naprawdę ja jestem tylko przekaźnikiem) pojawiła się wreszcie w Wikipedii. Dziękuję.

czwartek, 22 maja 2008

Tajski

Niedawno dostałem oryginalny, wyjątkowo miły prezent – masaż tajski. Tak, masaż tajski. W pakiecie z autentyczną Tajką ze szkoły masażu, ściągniętą tu na kontrakt. Przypominała małe, ciemne zwierzątko, które dobrało się do mnie na prawie dwie godziny. Przebrany w piżamkę przypominającą szaty chłopa pańszczyźnianego, ległem na wielkim łożu, które sprawdziłoby się doskonale również w innych okolicznościach, odprężających dla ciała i zmysłów. Tajka nie znała ani słowa po angielsku, ani po polsku, oprócz „Boli?”. Nie, nie bolało, wręcz przeciwnie, okazała się mistrzynią w swoim fachu. W Tajlandii ów masaż wiadomo czym się kończy. U nas występuje w wersji mocno ocenzurowanej. Wiadomo, Polska, kraj niedopowiedzeń, odniesień, przypisów… Szczegóły na www.tajskimasaz.pl

wtorek, 20 maja 2008

Na pierwszy rzut oka to normalna powieść...

Przemyski Przegląd Kulturalny (15 stycznia 2006), recenzja Gangreny autorstwa Anny Gigoń.

Na pierwszy rzut oka to normalna powieść, podzielona na trzy rozdziały. Zaczynam czytać i już pierwszy zgrzyt – opis gwałtu, zaraz potem dostrzegam szokujący język. A może na odwrót: najpierw język pełen wulgaryzmów i brutalności, a później dzieło zniszczenia, jakie dokonuje bohater na niewinnej mieszkance dobrego osiedla. Zagłębiam się w lekturze coraz bardzie i bardziej, nie mogę się oderwać. Coś w sobie Gangrena ma, bo wciąga mnie tak bardzo, że dopiero po skończonej lekturze zauważam, że tekst nie jest wyjustowany. Powinno przeszkadzać, ale nie przeszkadzało.
Pochodzący z Lubaczowa autor debiutował w 2003 roku wielowątkową powieścią Poszukiwacze powieści i już wtedy można było zauważyć talent lingwistyczny pisarza. Wulgaryzmom Kornagi nie brak fantazji, nie jest to czysta, zwykła „łacina” w wykonaniu osiedlowych kozaków. Można tu mówić o wulgarności literackiej, bardziej złożonej, a przede wszystkim w Gangrenie wręcz potrzebnej.
Język to narzędzie, przy pomocy którego myślimy, a więc jakim innym językiem może posługiwać się człowiek zdolny do tak brutalnych czynów? Język użyty przez autora to nie jego ,,widzimisię”, to konieczność narzucona przez socjologiczny autentyzm. Autor zerwał z zasadami pisania „dobrej powieści”, o ile coś takiego istnieje. Postąpił na pewno na przekór tym, którzy w literaturze szukają miłych i przyjemnych opowieści. Ktoś powie, że Kornaga epatuje brutalnością, w gruncie rzeczy epatuje tylko rzeczywistością. Może jednak to jest tak bardzo przerażające dla czytelnika, że świat opisany w powieści, to nasz świat. Bohater to nie diabeł wcielony, przypomina raczej naszego sąsiada, który mieszka z babcią i opiekuje się kotami. Jego życie ma jednak drugie dno, w którym jawi się niczym ,,Polish Psycho”. Autor sugestywnie wprowadził nas w strumień świadomości bohatera, a czytelnik podążając wraz z prądem myśli tej negatywnej postaci, może podjąć próbę znalezienia przyczyn narodzin potwora. (To trochę podobnie jak w powieściach Masłowskiej, chociaż obraz prymitywnego świata wyrażającego się prymitywnym językiem jest tu bardziej wyrazisty i przerażający.)
Fabuła utworu wydaje się tylko przykrywką dla ukazania całej tandety tego świata, jego zakłamania, totalnej degrengolady. Nawet ci, co powinni stać na straży zasad moralnych, są ich głównymi gwałcicielami. Rola gwałtu w książce Kornagi jest zresztą bardzo ważna: mamy tu gwałt dokonany przez autora na schemacie typowej powieści i gwałt dokonany przez bohatera. Można powiedzieć, że gwałt spełnia tu też funkcję symboliczną, bo gdy bohater gwałci Emilię, to bardziej niż żywą kobietę zdaje się gwałcić pewien system myślenia, sposób życia.
Najlepiej cały utwór podsumowuje motto do rozdziału trzeciego. Kornaga, sam znany jako autor tekstów hip-hopowych, sięgnął po fragment tekstu z piosenki Jestem Bogiem Paktofoniki: „Jestem Bogiem, uświadom to sobie“. To słowa wypowiedziane przez bohatera Gangreny. Adam jest trochę jak bohater Dostojewskiego, z tą różnicą, że Raskolikow Kornagi wcale nie ma wyrzutów sumienia. Raskolnikow to tylko wybitna jednostka, która może sobie na wiele pozwolić, jednak wciąż jest człowiekiem. Adam stwierdza, że jest Bogiem, więc wyrzuty sumienia są w jego przypadku już nie na miejscu. Adam jest odczłowieczony, ale nie został zdegradowany do roli zwierzęcia, wręcz przeciwnie, on (jak jego biblijny pierwowzór) zjadł owoc z drzewa poznania dobra i zła. Skoro Adam „jest Bogiem“, to jaki jest więc sam Bóg? Z kart Gangreny wdziera się krzyk do Boga: widzisz i nie grzmisz, pozwalasz na to wszystko, jesteś dobry tylko wtedy, gdy Ci się zechce. Jak mówi powieściowy Adam: „Człowiek ma tyle wad Boga:. Pozwala na rozprzestrzenianie się zła na świecie. Tylko czym jest zło, czy istnieje coś takiego jak zło i dobro? Granica się zatarła, pozwalamy sobie na coraz więcej, to my ustalamy, co jest dobre, a co złe.
„Jesteśmy bogami“, ale czy autor chce przez to powiedzieć: „róbcie, co chcecie“, została wam dana władza na Ziemi? Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że to raczej ostrzeżenie: uważaj, bo masz władzę, z którą niekoniecznie będziesz sobie umiał poradzić. Książka Kornagi daje nam klucz do rozwiązania zagadki, co się stanie, gdy każdy sobie wyobrazi, że jest Bogiem. Świat, w którym będzie więcej takich ludzi jak Adam, to pandemonium. Kraj, w którym każdy sobie uświadomi, że jest Bogiem, stanie się w rzeczywistości ojczyzną szatana.
Gangrena to choroba, która atakuje głównie mężczyzn w wieku 20 do 40 lat. W takich okolicznościach wybór tej choroby na tytuł książki wydaje mi się całkowicie trafny. Chore jest społeczeństwo opisane przez autora, jaki inny tytuł można mu więc nadać? Zresztą Dżuma już była. Charakterystyczne dla gangreny owrzodzenia mają swoje odbicie w „Adamach“, tak samo wzbudzają obrzydzenie i trudno się ich pozbyć.
Gangrena to dla mnie jednak z najciekawszych książek o Bogu i o człowieku, a może bogu i Człowieku. Zmusza do refleksji. Komu przeszkadzają brutalność i wulgaryzmy, czytać nie musi, a szkoda – bo książka na uwagę zasługuje. Język użyty przez autora jest konieczny do oddania ducha całego utworu. Jak mówi Adam: „Słowniki wbrew pozorom są ubogie. Tworzą je śmiertelni nędzarze“.

niedziela, 18 maja 2008

Aida

Niedzielna wizyta w operze. Aida zachwyca feerią kolorów; dramatyczna historia miłości egipskiego wodza Radamesa i etiopskiej niewolnicy Aidy być może pachnie starożytną myszką, ale tenory i soprany oraz pompatyczna często muzyka przyprawiają o gęsią skórkę. Nie można nie lubić Verdiego.

Aidę powinni obejrzeć wszyscy, którzy planują wakacje w Egipcie. Może by to ich zainspirowało do bardziej świadomej lektury czekających ich historycznych atrakcji. Pamiętam, jak trzy lata temu podczas wizyty w Luksorze, trzy czwarte z całkiem licznej grupy wolało pojechać na wyspę bananową (!) niż do świątyni Hatszepsut.

Mirage

Bardzo dawno temu, gdy obowiązywały kartki na mięso, cukier i... na wszystko, a demokracji zawsze towarzyszył przymiotnik ludowa, w ósmym odcinku serialu Alternatywy 4 docent Furman, na polecenie dozorcy Anioła, z dalekiego wówczas Ursynowa śledził aż do centrum sąsiadkę Ewę Majewską, która okazała się striptizerką w Kongresowej. Kto nie pamięta uroczej scenki z legendarną fontanną w tle, kiedy dwie peerelowskie córy Koryntu, biorąc docenta za Niemca, usiłowały namówić go na skorzystanie ze swoich usług?

Wczoraj także i my bawiliśmy w tym miejscu, z tą różnicą, że nazywa się obecnie Mirage (a kiedyś jeszcze Quo Vadis; stołeczna gangsterka czuła się w nim jak u siebie, młode dziewczyny w kusych spódniczkach mogły liczyć na dodatkowe kieszonkowe niekoniecznie od swoich tatusiów, za to od podtatusiałych panów) i jest - co tu dużo mówić - tak odpicowane, że źrenice nie wiedzą, który element zanotować i przekazać od skołowanej mózgownicy.

Impreza, z zaproszeniami, miała być rozrywkowym przedłużeniem Targów Książki dla wydawniczej branży. Przy wejściu goście otrzymywali kupony na dwadzieścia złotych. Los sprawił, że nasza znajoma była w gronie organizatorów, więc kiedy stało się jasne, że przybyłych niekoniecznie jest wielu, że zmęczeni Targami poszli już spać - nie mogliśmy pozwolić na zmarnowanie się cennych kuponów. Najedliśmy się i napili na co najmniej dwieście złotych. Kelnerka też dostała swoją dolę, kupon, za który mogła kupić na przykład red bulla.

Potem, po godzinie dwudziestej drugiej, wpuszczono normalsów, którzy stadnie otoczyli fontannę w tanecznym szyku; dwie fortancerki na dancefloorze przekonywały skutecznie wszystkich wahających się miśków piwnych swoimi rozhuśtanymi biustami, by odstawili napoje, podciągnęli portki, zakamuflowali brzuszki i ruszyli ku legendarnej fontannie. W Mirage zainstalowano sporo wyjątkowo wygodnych sof, więc nie trzeba było większej bystrości, by zauważyć, że mimo sprawnej ochrony, mimo blichtru i szczypty ekskluzywności kolejne pokolenie młodych miejskich wilczków, spragnione rozrywki za ciężką pracę podczas dnia, no wiecie, wyczerpujące fizycznie i nerwowo napady, bijatyki, wymuszenia, porwania i egzekucje, może się tu doskonale odprężyć, a przy okazji dać zarobić kolejnemu pokoleniu młodych dziewczyn w kusych spódniczkach. I spodenkach, idąc za duchem czasu.

sobota, 17 maja 2008

Kisielewski

Choć jeszcze przez dwa dni potrwają warszawskie Targi Książki, już teraz można wyłonić bezkonkurencyjnie najlepsze stoisko – Świata Książki. Wczoraj miałem wyjątkową okazję, przy promocji Rzęs na opak, nie tylko tam bawić, ale również rozmawiać z Jerzym Kisielewskim.

Stoisko, jak i w poprzednim roku, urządzone jest w stylu – jak kiedyś powiedziałem mojej ulubionej pani prezes Heike (dlaczego, post poniżej), z czym się zgodziła wręcz z frenetyczną satysfakcją – ateńskiej agory. Myślę, że w kolejnym roku wydawnictwo powinno zaproponować coś innego, ale na pewno będzie z tym problem, poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko.

Stoisko Świata Książki ma w sobie magnetyczną siłę, używając delikatnej trawestacji, coś w stylu: Przechodniu- czytelniku, zatrzymaj się i podziwiaj, co dla ciebie przygotowaliśmy.

Przestrzeń jest spora, ale zmyślnie wykorzystana. Ogniskową stanowią schody (jak widać na zdjęciu, za stolikiem na autorskie spotkania), na których czytelnicy mogą usiąść, poczytać książkę, odpocząć, popatrzyć sobie na innych. Przy wejściu, po prawej stronie znajduje się kasa; ustawiona nienachlanie, nie terroryzuje wybierz, przyjdź tu i zapłać.

Muszę przyznać, że dział promocji Świata Książki zasługuje na porządną premię i za stoisko, i za formułę autorskich wystąpień. Otóż nie zostawiają oni autora samego ze sobą, że tak się wyrażę, ze stolikiem, fotelem, karteczką z jego nazwiskiem i egzemplarzami wystawionej książki. Zawsze jest jakiś Prowadzący, w moim przypadku pan Kisielewski, który poprzez rozmowę z autorem przyciąga uwagę zwiedzających; ma się wrażenie, że tutaj, na tej agorze czytelniczej, coś się dzieje – i tak jest naprawdę.

Pana Kisielowskiego cechuje naturalna empatia, tak niezbędna w pracy człowieka predestynowanego do krzewienia kultury, empatia, która pozwala na otwarcie się jego rozmówcy. Dawno tak nie czułem się wyluzowany (niech zazdroszczą inni prozaicy, trudno), jak podczas rozmowy z panem Jerzym. Nie spodziewałem się, że człowiek z innego pokolenia tak bezbłędnie potrafi wychwycić tyle niuansów i przesłań mojej prozy. Naturalnie, Rzęsy na opak to powieść, ze względu na narratorkę, napisana prostym stylem – ale jej tematyka jest zawiesista… Więcej takich prowadzących, jak pan Kisielewski, a ludzie będą dosłownie walić na spotkania literackie. Jak później powiedziało mi kilka osób, z panem Jerzym zrobiliśmy niezły show.

W gromadzie czytelników dostrzegłem też znajome twarze. Serdecznie dziękuję, że mimo wszystkich mimo przyszyliście mnie wesprzeć. I dziękuję pokrewnej duszy także za coś orzeźwiającego, co okazało się butelką białego wina. Podziękowania należą się również dwóm miłym fotografom, którzy zrobili mi sesję na schodach agory czytelniczej; było strasznie duszno w tym całym PeKiNie, normalnie zemsta Stalina, więc jeden z fotografów podał mi chusteczkę, bym starł pot z czoła.

czwartek, 15 maja 2008

Der Busen

Na wczorajszej imprezie w klubie Platinium z okazji 14. urodzin polskiego oddziału Bertelsmanna i Świata Książki, nic tak mile nie rzucało się w oczy i w głowie co niektórym zawracało, ani gwiazdorski tandem Pilcha i Głowackiego, ani darmowy open bar, ani polszczyzna profesora Bralczyka, ani trio muzyków jazzujących pod smaczny catering, ani ja, któremu zrobili parę zdjęć (!), a tylko Heike Rosener, prezes Świata Książki, a nawet nie blond Heike, nawet nie jej szampańska sukienka, ale jej biust, dzieło sztuki zrodzone z niemieckich genów, no po prostu wunderbar!

środa, 14 maja 2008

Targi Książki

W piątek 16 maja od godz. 17.30 będę na stoisku Świata Książki (sektor A, stoisko 101).
Kto chce mieć zamaszysty autograf autora w egzemplarzu
Rzęs na opak albo przynieść mu coś orzeźwiającego do picia, niech czuje się zaproszony.

wtorek, 13 maja 2008

33

Tak się składa, że kończę dziś 33 lata.
Nie wiem, czy to powód do śmiechu, czy płaczu. Optymistycznie podniesionego głosu, czy zgorzkniałego przytakiwania, że tak, owszem, wszystko w porządku. Wyglądam szczęśliwie znacznie młodziej jak na swoje lata (kwestia genów i na pewno chudej sylwetki; większość facetów w tym wieku dorabia się nie tylko dzieci, także brzuszków i brzuchali), ale pewne fakty są nie do podważenia, nie do zafarbowania, ani korekty - gdzieniegdzie siwe włosy, szczególnie na skroniach, kurze łapki w kącikach oczu, pięciolinie zmarszczek na czole, jeszcze delikatne, lecz nic nie zatrzyma słodko-gorzkiej melodii starzenia. Nie miejsce tu na bilans egzystencjalno-artystyczny, to dobre dla grafomanów. Powiem tylko tyle, że kończę dopieszczanie mojej czwartej książki, tradycyjnie diametralnie innej, w miarę możliwości fabularnych i stylistycznych, od poprzedniczek; byłoby wspaniale, gdyby wyszła gdzieś na jesieni, bo jej treść zdecydowanie koresponduje z tą porą roku. Dzień zaczął się pochmurnie, teraz się rozpogodziło, słońce zakłada gatki i zaraz pokaże się nam w całej swojej krasie (a może właśnie je zdejmuje?!). Mam nadzieję, że to dobrze zwiastuje. I w ogóle. Zatem przystanę sobie skromnie w moich
patriotycznych trampkach i będę czekał na miłe doznania.

poniedziałek, 12 maja 2008

Tabaca



Tawerna Tabaca to restauracja pełna sprzeczności, wrodzonej bałkańskiej przesady. Wystrój w pierwszej chwili zachwyca, po chwili czuje się nadmiar orientalizującej aranżacji, tu fajka wodna, tam jakiś model statku, świeczki, watahy świeczek, stada poduszek, hord dupereli o nieustalonej tożsamości i przyczynie umieszczenia ich tutaj, brakuje tylko woskowej lalki Ali Ağcy. W całości "wow", w szczegółach "eee".

Za to kuchnia przewspaniała. Dania główne pieczołowicie podane, nawet spore. Żeby jednak sprzecznościom stało się zadość, przystawki tak nieprawdopodobnie małe, że pobiły chyba wszystkie rekordy w swojej kategorii. Butelka wina od pięćdziesięciu złotych, z pozycji na pozycję coraz drożej.

Tabaca to miejsce, w którym płaci się za jako taki bałkański klimat (na filmiku przygrywa lokalna kapela) - ale płaci się całkiem dużo. Chcesz zabrać ukochaną osobę w romantyczny zakątek, rezerwując stolik w Tabace spełnisz swój zamiar w stu procentach; przynajmniej nam zapewnili po prostu genialny kąt. Była niedziela, po godzinie czternastej. W restauracji kilka katolickich rodzin organizowało przyjęcia komunijne. Wódka lała się strugami, wujkowie śpiewali, dookoła biegało sporo rozbestwionych i podnieconych atmosferą dzieci. Wchodząc, pomyśleliśmy, że nici z uroczystego obiadu. Dobre, bałkańskie duszki usadziły nas tak udanie, że z komunijnego harmideru docierały jedynie strzępy zgłosek.

sobota, 10 maja 2008

Ludzie nocni



Są ludzie dzienni i ludzie nocni. My należymy do tych drugich. (Powyżej klasyczny przykład nocnego powrotu metrem na Kabaty.) Konsekwentnie to udowadniamy prawie każdego tygodnia, prowadząc badania terenowe nad życiem. Chodzimy również późno spać. Natury mamy zdecydowanie wampiryczne. Nie lubimy takich, co wychodzą przed czasem, co spieszą do domowych pieleszy. Ktoś mnie ostatnio zapytał:
- A kiedy ty znajdujesz jeszcze czas na pisanie?
Otóż nie znajduję, mam. Wszystko jest mu podporządkowane, czas niepisania jest również czasem pisania. Gdy wracam o trzeciej nad ranem, też jestem w trakcie pisania, po prostu zbieram materiał. Potem wystarczy tylko siąść, fraza płynie szybko, że aż miło. I zawsze pozostanie w pamięci obrazek pracowicie świecącego księżyca oraz soczewek, które uwierają. Szczegóły poniżej.


Fabryka Trzciny



Po wczorajszej zamkniętej imprezie w Fabryce Trzciny można pokusić się o stwierdzenie, że to owszem, Fabryka, ale Pieniędzy. Ten klub - mimo fatalnego położenia na Szmulkach, gdzie ulubionym zwierzęciem domowym jest doberman bez kagańca, a ubraniem kultowy dres - dzięki klimatowi budynku oraz swoim rozmiarom był skazany na sukces. Tu normalnie w jednej sali może się odbywać gala Opus Dei, w drugiej - zjazd swingersów (przypadkowe wymieszanie się wyszłoby i jednym, i drugim na dobre). Nic dziwnego, że Fabryka tak często wynajmowana jest na przeróżne gale, koncerty, wniebowstąpienia; i ten jej udany catering! Ja osobiście przeniósłbym warszawskie Targi Książki z PKiN-u właśnie do Fabryki. A przynajmniej niektórych autorów, w tym i mnie. Czytelnikom bliskość klubowych barków i książek wyszłaby na pewno na dobre, a nudziarze zostaliby w strzelistym spadku po Stalinie...




piątek, 9 maja 2008

Gromek



Na pokazie prac (pod tytułem God is a DJ) Krzysztofa Gromka, naszego znajomego, autora "skąpanego w cieniu" mojego zdjęcia na okładkę Rzęs na opak.

Prace Krzysztofa Gromka to spotkanie piękna i brzydoty, to podróż do świata sytuacji granicznych. Zastosowane środki wyrazu niejednokrotnie są kontrowersyjne – jak sprawy, o których mówią.

Rzadko który człowiek, po doświadczeniu jakiejś głębokiej traumy, pozostaje później taki sam.

Ludzie wierzący mają w tym przypadku trudniejsze zadanie. Mierząc się z okrucieństwem świata, z wykolejeniem i degeneracją muszą uzbroić się w spory ładunek optymizmu, by nie oskarżyć Boga o obojętność wobec dziejącego się zła i niesprawiedliwości. Szukają przesłanek, które by Go usprawiedliwiły, w przeciwnym razie nieuchronnie stracą wiarę w sens życia.


W kontekście prac Krzysztofa Gromka powyższa teodycea zakłada, że Bóg jest czymś/kimś na kształt kreatora, właśnie DJ-a, który oprócz czystych zagrań potrafi tworzyć nieoczekiwane miksy. Tak jak dobro nie może istnieć bez zła, tak piękno bez brzydoty. Bóg staje się dialektyczną figurą, namacalną dla intuicji, nieokreśloną dla rozumu.

Dlatego prace Krzysztofa Gromka, choć stylistyczne zróżnicowane, łączy jedna cecha – pytają o granicę ingerencji boskiej. Również o jej sens. Jeśli Bóg jest didżejem, potrafi czasem "dać czadu". Zachwycić nas pięknem człowieka, to znowu obezwładnić jego brzydotą, deformacją i pustką. To wizja artystyczna pozbawiona pompatycznych słów, przemawiająca wizualną sugestywnością.

Gromek okiem reportera notuje objawy transu, kiedy Bóg miksuje rzeczywistość, ale już okiem artysty nadaje im ostatecznego kształtu. Nie boi się szczerości, choć wie, że tym samym może zostać oskarżony o epatowanie skrajnościami. Lecz czy może postąpić inaczej, skoro właśnie skrajności pragnie nam przybliżyć?

środa, 7 maja 2008

Uwaga, uwaga



Warszawa jest przerażona. Warszawa wzywa pomocy.
Warszawa ma słuszne ku temu powody; nie dziwcie się, że taka trwożliwa, taka zestresowana jak dziewica przed pierwszym razem (ale też prawiczek zbiegły spod maminej kurateli, wspomagający się piwem, jednym, drugim, piątym), bo biedna Warszawa dzień w dzień jest rozjeżdżana przeze mnie, dziarskiego rowerzystę, co pędzi przed siebie w okularach lanserskich, wiatrochronnych, ze słuchawkami w uszach, które zioną jump style'm i black metalem, i całą resztą, która nie odpowiada podtatusiałym okołotrzydziestolatkom.

Ale i na mnie, chojraka z pedałami spoufalonego, czekają przeszkody, i to gdzie - na ścieżkach rowerowych! Polska to bowiem kraj, w którym ścieżki rowerowe są alternatywnym rozszerzeniem lub przedłużeniem chodnika. Człapią nim sobie istoty zadumane nad swoim losem i rosnącymi cenami artykułów spożywczych, nie przejmując się idiotycznymi osobnikami, którzy mijają ich na jakimś przedziwnym artefakcie złożonym z zespolonych rur i połączonych łańcuchem.

Dzięki przechodniom-lekkoduchom każda przejażdżka rowerem to ekscytujące doznanie, które na długo pozostaje w pamięci. Że grzeczny ze mnie osobnik, przynajmniej przez pierwsze pół minuty, czuję zażenowanie, gdy mam sięgnąć po ostrzeżenie pod postacią dzwonka. Wysyłam więc podniesionym głosem komunikat:

- Uwaga, uwaga (jedzie Kornaga)!

Zdziwieni przechodnie słuchają się, aczkolwiek niechętnie, jakoś tak ślamazarnie usuwają się z drogi, niejako łaskę nam, rowerzystom czynią, jakby kalorii im brakowało na zdecydowany ruch; szybciej podziałałaby na nich ostra dawka dzwonienia albo bezkompromisowych bluzgów. My, Polacy, kochamy przekleństwa, cenimy ich ciężar gatunkowy, są one naszą codzienną modlitwą do bożków nieznoszących sprzeciwu. Dlatego jeśli chcesz coś zdziałać na polskiej ziemi, wyjść na swoje, zostać sybarytą lub co najmniej oligarchą, nie wahaj się, klnij zawodowo, na prawo, lewo i po środku. Zobaczysz, natychmiast zacznie sprzyjać ci szczęście, a święci z polskiej ziemi będą modlić się za ciebie. Polacy mają szacunek do swoich prześladowców. Bynajmniej nie z sadomasochistycznej predylekcji, a szacunku dla tych, którzy potrafią nas wyprzedzić o dwie długości, pierdząc w usta.





poniedziałek, 5 maja 2008

Powrót do Trzeciego Świata (prawie)

Wiem, przesadzam. Ale kiedy przyjeżdża się z berlińskiego Hauptbahnhof na nasz stołeczny Dworzec Centralny, można popaść w chandrę egzystencjalną. Doła zaliczyć, i to takiego z wyłamaną żuchwą. Żal dupę ściska, gardło żłobi, żołądek orze. Na źrenicach nałożony obraz dobrobytu w najczystszej postaci; teraz trzeba przestawić je, rozkręcić, rozklekotać, by dostosować do pola widzenia, pola widzenia tego całego syfu, który tu nam los i historia – o jak patetycznie – wypichciły.

Jasne, przyczyny tego, że Niemcy są jakie są, są znane… Przylatując po dwóch tygodniach do kraju np. z Egiptu mogliśmy czuć się dumni, o jak czysto, jako taki porządek, cywilizacja. Liczy się jednak konfrontacja z godnym przeciwnikiem, a takim właśnie jest nasz zachodni sąsiad. Po prostu szok; człowiek zaczyna się zastanawiać, jak to możliwe, że od ’89., przez tyle lat!, PKP jeżdżą praktycznie tymi samymi rzęchami, dworce gorsze niż trzeciorzędne burdele berlińskie, aż chce się krzyknąć:

- Czemu nikt nic nie zrobił, gdzie idzie ta kasa, gdzie się rozpływa?!

Modernizacja – to słowo powinno zostać wpisane do naszej konstytucji. Modernizacja na zabój. Modernizacja na piątym biegu.

Przyznam, cel osiągnąłem. Jedną z przyczyn wyjazdu do Berlina (w końcu gdzie mu tam do naszego kochanego Paryża) jest książka, którą teraz dopieszczam. Chciałem nabrać wręcz ekstremalnego dystansu do Polski, by móc ją… zjechać, a właściwie zjechać nasze jestestwo, mnie i ciebie, nas; inaczej jak nie będziemy się smagać wzajemnie, nie pójdziemy do przodu, kwicząc gdzieś na końcu Europy w naszych zachrypniętych barakopociągach. Nie dziwię się, że tak wielu ludzi wybiera emigrację. Tu nie chodzi tylko o kasę. Wielu chce godnie żyć i nie mają najmniejszego zamiaru czekać, czekać, czekać jak na wymarzone M-3 w PRL-u, skoro mogą teraz, zaraz, już.

Berlin to miasto – żadne odkrycie – stworzone do miłego życia. Właśnie tak, miłego. Jeśli jesteś w miarę pracowity, by się utrzymywać i nie kombinować w kryminalnym stylu, jeśli lubisz jeździć na rowerze, ciągnie cię do zieleni, fajnych knajpek, różnorodnych ludzi, nie swoja rasa cię nie onieśmiela, jeśli jesteś osobą tolerancyjną i wiesz, że życie jest za krótkie, by bawić się w metafizyczne czary mary, w Berlinie będzie ci się żyło po prostu zajebiście.

Niemieckość jest dla mnie synonimem albo nudy, albo kultu sado-maso. Berlin stanowi całkiem zadziwiający kontrapunkt dla germanofilstwa, jest wielką michą wybełtanych nacji, postaw, temperamentów. Jawi się niczym miasto ekspiacji narodu, który dokazywał jak chyba żaden ogniem, kulą i piecem krematoryjnym. Kiedyś płonęły tu książki, teraz mnóstwo księgarń. Kiedyś tylko płowi aryjczycy, teraz i Turczyna, i Hindusa dostatek, i z każdego kontynentu po trochu, a już Polaków to całe zatrzęsienie, ławice Polaków na Alexanaderplatz, Postdamer Platz, tysiąc innych placów, skwerków, podwórek. Każdy freak znajdzie tu swój kąt (jak żyję, nigdy nie widziałem tylu okolczykowanych w różnych wrażliwych miejscach osobników na sto metrów kwadratowych, a że sam mam pięć dziurek na kolczyki, tym większy przypływ skromności). Każdy kapłan swoje owieczki. Każda dziwka klienta… (Choć trzeba przyznać uczciwie, że gdy tak obserwowaliśmy na szybko pokochanej przez nas Oranienburg Strasse kilka niczego sobie sztuk – a każda w białych botkach do kolan – wcale nie zławiały klientów na skinienie palca.) Berlin to oczywiście ani Paryż, ani Rzym – jest gigantyczny, nieludzko wielki, ciągnie się jak Park Jurajski. Rekompensuje to oceanem zieleni, rzecznymi kanałami, jakimś takim optymizmem, afirmacją das Leben.