Popołudnie zainicjowało deszcz, deszcz zainicjował posępność, posępność zainicjowała zwątpienie – że idzie wiosna. To nie jest kraj dla soczystej wiosny, z jej atrakcjami typu latawce, dmuchawce i niższa inflacja. Co robić, można zanegować, nasrożyć się, usta zwęzić, uszy przyklapnąć, pachy skleić, brwi przyczernić tuszem, powiedzieć:
sobota, 29 marca 2008
Krople, fabuły
środa, 26 marca 2008
O wózku, który się przemieszcza
Ostatnio robi się jakoś materialistycznie, przedtem ławka, teraz wózek z hipermarketu. Ale jak mam przejść obok niego obojętnie, skoro tydzień temu jego bliźniak jechał metrem, wyładowany dobrami z pobliskiego Tesco?
Ten pojawił się z nagła naprzeciwko naszego mieszkania, pusty, goły, zmarznięty. Istnieje poważne podejrzenie, że ktoś, kto zrobił przedświąteczne zakupy, zniecierpliwiony wpakował go do swojego vana, a co!
Potem zaworki mu puściły, przeżegnał się, pokajał, przejrzał na oczy i sumienie, wyładował towary, by przygotować je i zeżreć z okazji Zmartwychwstania, a wózek zostawił w samochodzie. W końcu porzucił go chyłkiem tam, gdzie zrobiłem mu zdjęcie, na naszej ul. Wąwozowej. Niczym jakiegoś psiaka przed wakacyjnym wyjazdem, brakowało tylko smyczy, którą przywiązałby go do słupa drogowego, skurwysyn.
Wózek, najwidoczniej podstawiony tu rano, wydaje się kompletnie zdezorientowany. Wyrwany od swojej wózkowej rodziny, nie wiedział, co robić, stać, jechać, zawodzić kółkami? Zdał się na przechodniów, którzy omijali go, zaskoczeni i… pogodzeni, że zawsze znajdzie się jakiś szajbus, który uprowadzi wózek z hipermarketu i zostawi go w najmniej odpowiednim do tego miejscu.
Jest środka, godzina 16.44, wózek nadal czeka na wybawienie. Ktoś go odsunął nieco w głąb chodnika, bo uniemożliwiał parkowanie. Okoliczni ciecie, nieprzygotowani na taką konfrontację, udają od dwóch dni, że go nie wiedzą. Pada śnieg, pada deszcz, wieje wiatr (na Wąwozowej praktycznie zawsze wieje od pobliskiego Lasu Kabackiego, w zimie to Syberia, w lecie – cudowna naturalna klima), chmury naburmuszone, przechodnie z oczami na czubkach butów, nikt nie przyznaje się do wózkowej sieroty, ona czeka, i ja jej nie pomogę, chyba że postoi jeszcze kilka dni, odstawię do śmietnika, bo na pewno nie będę jechał z pustym wózkiem prawie 600 metrów do Tesco i domagał się znaleźnego…
Wczoraj w klubogalerii Piksel bawiliśmy przy okazji pokazu filmu teatru tańca, w wykonaniu grupy DV8. Niesamowici faceci, nic więcej! Przy okazji pożegnaliśmy się z moim bratem, który wraca do Anglii. Za pomocą czerwonego, wytrawnego wina 13%.
wtorek, 25 marca 2008
Ławka?
piątek, 21 marca 2008
Francologia
To nie jest książka dla ludzi, którzy nigdy nie byli we Francji, a przynajmniej w Paryżu, a to zasadnicza różnica, którą Clarke wyjaśnia ze wspaniałym poczuciem humoru. O ile jego powieści o przygodach osiadłego we Francji Anglika (o korzeniach jak najbardziej biograficznych), w znanym cyklu Merde, ocierają się o żenującą szablonowość, to poradnik po francuskiej duszy jest dziełkiem udanym, iskrzącym humorem, można rzec:
- Panie Clarke, więcej takich eseistycznych patchoworków, a mniej powieści, uniknie pan dzięki temu żenującej, ocierającej się o fabularne grafomaństwo kompromitacji.
Żona, która jest romanistką, pierwsza przebrnęła przez Ślimaka, niejednokrotnie wzbudzając zdziwienie pasażerów w metrze, co tak rozśmieszyło tę blondynkę, zbiór kawałów o niej? Śmiech w pełni uzasadniony, Clarke błyskotliwie odkrywa francuskie psyche, poddając ją miażdżącej krytyce, a równocześnie potrafi dostrzec jej zalety - w końcu żyje tam kilkanaście lat. I wątpię, by coś go skłoniło do powrotu do Anglii, chyba że polepszy się tam kuchnia, kobiety wyszczupleją, a deszcz będzie rzadziej padał.
W każdym razie to naprawdę nie jest książka dla tych, którzy nigdy nie mieli do czynienia z potomkami poddanych Króla Słońce. Patent komiczny polega na tym, że czytelnik poznając kolejne "podsumowania" o Francuzach ma okazję skonfrontować je ze swoimi doświadczeniami. Przeważnie wszystko się zgadza. Jest przy tym naprawdę niezły ubaw. Ja sam pozwoliłem sobie w mojej najnowszej książce zrobić parę wycieczek, wyśmiewających Francuzów. Z miłym zdumieniem przeczytałem, że Clarke ma podobne wnioski (jego bardziej realistyczne, moje zdecydowanie absurdalne, spekulatywne, choć wychodzące z podobnch przesłanek), on, prawdziwy francolog.
Tak, skoro są sowietolodzy czy sinolodzy, czemu nie mogą się pojawić francolodzy? Mają co badać, powstały pierwsze poważne opracowania. Na czele z dziełem ojca-założyciela nowej dziedziny nauki, pana Clarke'a.
czwartek, 20 marca 2008
Droga
Bo Droga McCarthy’ego to nie tylko powieść niezwykła, to powieść wybitna. Niejako aneks do Apokalipsy św. Jana.
Świat się w końcu doigrał. Prawdopodobnie coś na kształt nuklearnego holokaustu zmiotło naszą cywilizację. Wyludnione, zdewastowane miasta. Porzucone samochody. Setki wysuszonych trupów. Ani ptaka na niebie, ani Boga w niebie. Ci, którzy ocaleli, nie mając już jakiejkolwiek nadziei, że będzie lepiej, pragną tylko przeżyć. By trwać - choć wiedzą, że niekoniecznie ma to sens.
W Drodze, nawet w przekładzie poraża cięty, adekwatny do opowiadanej historii styl. Już dawno nie czytałem tak wolno książki; wracałem ustawicznie do kolejnych akapitów, analizując absolutnie wciskający w fotel opis rozkładu naszej cywilizacji. Równoważniki zdań podbijają doznania podczas lektury. Wszystko jest takie, jakie być powinno: świat się skurczył, zmalał, zdewastował. Język, którym przedstawia to McCarthy, również nie pozostawia pola na oddech.
Odetchnąć mogłem dopiero po odłożeniu Drogi na półkę. Dziękuję autorowi za katharsis, którego doznawałem dosłownie na każdej stronie jego powieści.
poniedziałek, 17 marca 2008
Rigoletto
Cel: Sheesha Lounge. Bohater wieczoru: Brat, który przyleciał na dwa tygodnie z Anglii. Plan drugi: fajka wodna, butelka wina i przemycona do klubu wódka Luksusowa w stylowej piersiówce, dolewana do coli i jedynego zakupionego drinka. Plan trzeci: sporo gangsterki i czekoladowych chłopaków. O ile Arabom aż wypada się bawić w Sheeshy, to gangsterka przyjeżdża wydawać w modnym miejscu kasę i zrywać kręcące biodrami laski. Na występkach wszelakich zarobioną kasę. W efekcie w klubie alkohol jest naprawdę drogi. Poza tym jeśli barman wlewa 40 ml wódki do drinka, to żeby mnie cokolwiek ruszyło i pognało, to musiałbym wypić takich drinków z sześć, siedem, może osiem. Przemytniczy proceder bardzo nam się powiódł (aż niebezpiecznie zakręciło), bawiliśmy się do wyczerpania baterii. Arabskie, mocne beaty przefiltrowane przez zachodnie syntetyzatory potrafią wywrócić żołądek na opak, wymłócić wątrobę, a jelita przerobić na węzeł gordyjski.
Opera po niedzielnym obiedzie, nie byle jaka, mroczne Rigoletto. Sporo międzynarodowych wykonawców. Najbardziej poruszył nas nieprawdopodobnie piękny sopran urugwajskiej artystki Luz Del Alba. Rozchodzi się pod skórą jak te robaczki w horrorach, z tą różnicą, że nie boli. Wciska w fotel, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy ona nie zrobiła sobie jakiejś operacji, by wzmocnić tę niewiarygodną tonację. Tak jak w Blaszanym bębenku karzeł Oskar potrafił głosem/krzykiem roztrzaskiwać szklanki czy szyby, tak znalazł godnego naśladowcę w osobie Urugwajki. Kiedy w sławnej scenie na cztery głosy baryton i tenor zdawały się początkowo zdominować przestrzeń dokoła, tak wystrzelona sopranowa rakieta z gardła Del Alby starła przeciwników na proch. Są różne soprany, ten prawdopodobnie jest jednym z najpiękniejszych barwą i wysokością. Biedny dentysta, któremu pani Luz krzyknie niechcący w ucho podczas leczenia kanałowego.
Praktycznie przez ten weekend nie napisałem ani słowa. Życie pisało mnie. Sporo narowistych akapitów. Dosadnych przypisów. Tekst niewyjustowany. Warto było. Domatorzy niech drapią się po tyłkach.
sobota, 15 marca 2008
Spodenki
Chrystus ma bowiem uzasadnione powody, by ukryć swoje zażenowanie.
Ktoś nieźle to sobie wymyślił, coś na zasadzie spełnionych snów starego, przejedzonego świntucha: kelnerki w Kogucie noszą obowiązkowo ultrakrótkie czerwone spodenki. Nieprzygotowany na wstrząs głodny konsument płci męskiej heteroseksualnej wchodzi do środka i zamiast skupić się na menu, musi okiełznać swoje wiecznie nienasycone instynkty.
- Zamawiam uda. To znaczy, udka - bąka z roztrzepaniem godnym starego profesora filologii łacińskiej.
Czy owe spodenki to marketingowe nawiązanie do koguciego grzebienia, czy też barwy nabrzmiałego członka, a konkretnie żołędzi, tego nie wiem na sto procent, wiem za to na sto dziesięć procent, że wbrew pozorom to nie te młode laski, zarabiające na życie podawaniem jedzenia i picia, czują się upokorzone. Upokorzeni są napruci miśkowie, którzy chcieliby, a nie mogą, bo czapa, w nos i wynocha z lokalu.
Nie ma bowiem nic gorszego w konsumpcji zamówionego dania, jak inne danie w pobliżu, zdecydowanie smaczniejsze i warte schrupania już teraz, zaraz i natychmiast.
czwartek, 13 marca 2008
O wózku, który jeździł metrem
środa, 12 marca 2008
Futro
Na przedpremierowym pokazie w klubogalerii Piksel obejrzeliśmy Futro, polski film, który wejdzie do kin gdzieś w drugiej połowie kwietnia.
Mamy tzw. mieszane odczucia. Twórcy (po projekcji odbyło się spotkanie z reżyserem i scenarzystką) wyglądają na skromnych, nie interesuje ich bezwstydny mainstream typu Lejdis czy Rozmowy nocą, swój film robili długo, bo kłopoty z funduszami, bo to, bo tamto. Mimo to trudno bezkrytycznie przyklasnąć Futru (kogo interesuje fabuła i dodatki, niech wejdzie na futrofilm.pl):
Za dużo postaci, co powoduje, że trudno je nakreślić bez popadania w szablony, zbyt naciągane problemy (na zasadzie: każdy ma swoje grzeszki, co na początku śmieszny, potem już tylko nuży), ewidentne niedociągnięcia fabularne, wpakowane na siłę w celu niby rozśmieszania, że aż szeleszczą papierem (np. zwariowany sąsiad-były wojskowy, dziewczynka, która pojawia się chyba w dwóch scenach, a później scenarzystka chyba o niej zapomina, seksowna katechetka i jej mąż w terenówce). Futro ma jednak potencjał, który warto jeszcze wykorzystać - jako sztuka teatralna. Rozbudowane dialogi udramatyzowałyby fabułę, nadając jej większej przewrotności i minimalizując banalną krytykę konsumeryzmu. Bo Futro w jakiś sposób jest śmieszne, i za to duży plus.
Złośliwiec mógłby napisać, że były już filmy o weselu, o urodzinach ojca (duński Festen), więc to co by tu jeszcze wynaleźć w tradycyjnych imprezach, by przywalić w nasze narodowe przywary? Hurra, komunia, tak, niech będzie komunia. A później nakręci się sequel - o chrzcinach. Czego twórcom Futra oczywiście nie życzę.
poniedziałek, 10 marca 2008
Control
And ambitions are low (...)
And were changing our ways
Taking different roads
Then love, love will tear us apart again
Już dawno nie było tak dobrego filmu biograficznego, jak Control. Parę skrótów trochę przeszkadza, lecz to szczegół. Ian Curtis śpiewał, gdy waliłem w majtki. Skończył ze sobą, gdy nadal waliłem w majtki, no, coraz rzadziej, ale zawsze. Biedny, nie pozował, on naprawdę był chory.
Ilu takich Curtisów działa dziś na scenie i nie tylko scenie? Kto to wie. Ilu z nich dorasta do oryginału? Kto to wie. Bo nawet jeśli wie, to nie powie. A jeśli powie, co to zmieni?
niedziela, 9 marca 2008
Zagłodzony
- Dziękujemy wam - odpowiedziały roztrzęsione z wrażenia organy. Jelita zbiły się w chórek i zanuciły:
- Trawienia nadszedł czas, więc przykład bierzcie z nas!
sobota, 8 marca 2008
Indeks
Kiedyś Indeks nazywał się inaczej, byłem wówczas studentem i czasem tam zachodziłem. Raz bawiłem się nawet na koncercie Closterkeller. Teraz, wbrew pozorom, prawie po dziesięciu latach wcale nie czułem się starcem, choć wchodząc tam nie kryłem swoich obaw. Ze zdumieniem zobaczyliśmy, że niektórzy studenci wyglądają na zmęczonych życiem, wlewają w siebie piwko, brzuszki im pęcznieją jak kwiaty na wiosnę, lada chwila, machną magisterkę, znajdą pracę, ożenią się i hulaj żołądku, pora metamorfozy w tatuśka.
czwartek, 6 marca 2008
Każda potwora znajdzie swego loda
I tak jak każda potwora znajdzie swego amatora, tak każda gałka tych lodów znajdzie swojego zlizywacza. Jedna kosztuje, uwaga, 8,50 zł. Jeśli kupisz dwie, oszczędzisz 50 gorszy, za trzy zapłacisz tylko 23 zł...
Najgorsze, że ekskluzywne doznania, które gwarantuje ponoć Häagen-Dazs, odbywają się w żałosnej kanciapie, z widokiem na sklep obuwniczy. Cóż, lepszej lokalizacji nie znaleźli. Mimo to amatorzy i finansowi potentaci - wierzcie lub nie - kupują te gałki, przeważnie po trzy, smakują je pokazowo, w końcu zapłacili, niech cały świat, przynajmniej ten okrojony do rozmiarów Galerii Mokotów, zobaczy, w jakim wiekopomnym wydarzeniu biorą, a raczej liżą udział.
Niesamowite, że parę gałek może kosztować tyle co książka, lepsza, gorsza, ale zawsze - książka. O pijakach mówią, że potrafią przepić szkolną wyprawkę dla swoich dzieci. O smakoszach Häagen-Dazs będą mówić, że potrafią zlizać całą książkę. I to w przeciągu kilkunastu minut! Normalnie geniusze.
wtorek, 4 marca 2008
Harakiri
Wydaje się, że facet po prostu zwariował; zresztą od małego pławił się w mrocznym klimacie autodestrukcji. Zaczął ćwiczyć sztuki walki, kierować się kodeksem bushido etc. Aż wymarzył mu się przewrót. Oczywiście, rzadko który pisarz zostaje rewolucjonistą. Pisarze mogą być natchnieniem, nigdy karzącą ręką; ta ręka winna pisać, nie ścinać głowy. Po nieudanej akcji Mishima popełnił obrazowe harakiri. W wydanym u nas niedawno tomie jego opowiadań Zimny płomień, w opowiadaniu Umiłowanie ojczyzny honorowy oficer robi to samo, pociągając ze sobą w otchłań śmierci swoją posłuszną japońską żonę (sam opis procesu rozcinania brzucha nieźle napisany, to mógł stworzyć tylko Japończyk). Aż chce się powiedzieć:
- Popieprzeni ci Japończycy.
Tłumacz napisał, że to podobno jedno z najlepszych opowiadań Mishimy. Dla mnie to banalna historyjka, ocierająca się o kicz w stylu Harlequinów; normalnie aż wstyd je czytać, takie jest głupiutkie w opisach postaci, ich postaw rodem z jakiejś szowinistycznej bajki. Ale może właśnie jest to immanentne dla wytworów dalekowschodniej kultury. Seppuku miksuje się z mangą i filmami o Godzilli.
Najgorsze, że Mishima to naprawdę wybitny prozaik. Jego nacjonalistyczne obsesje, anachroniczna chęć restytucji boskości Cesarstwa i autentyczne pragnienie śmierci (niektórzy chełpią się depresjami, lecz jak tacy mądrzy, niech targną się na swoje życie, przynajmniej wypadną autentycznie...) umniejszyły rangę literacką jego ostatnich książek, napisanych w okresie zachwytu samurajskimi wartościami.
niedziela, 2 marca 2008
Znaleziony (porzucony)
Sobota. Huragan Emma dokazuje po Europie. Trzy dusze wyrywa z naszej polskiej ziemi. Niestety, PAP nie podała, czy wśród nich znajdują się bracia Kaczyńscy i eksminister niesprawiedliwości, Ziobro.
Obiekt jest spory, można by i w nim dwa wesela w wiejskim stylu wyprawić, pomieścić pieczone prosiaki, wujków, ciotki, księdza i jego kochanki. Znajome twarze zbierają się przy stoliku, w ruch idą banknoty, w ruch pędzą procenty. Szkoda, że nie można przebić się do Zachęty (drzwi zamknięte), zaliczyć parę ekspozycji, sztuką współczesną się napoić, by potem w odchamionym stanie bez wyrzutów sumienia pogrążyć się w innym stanie… Niestety, można korzystać tylko z Zachętowych toalet, znajomy pisuar, do którego, gdy jestem w galerii, odlewam moje rozczarowanie daną wystawą, tym razem zadowala się moimi trywialnymi rozważeniami na temat setów, którą grają w Obiekcie.
Może innym razem muzyka porywała, przyklejała do dance flooru, panny piszczały z zachwytu, lanserzy pieli kogucią pychą, jak im tu dobrze się bawić, skakać i umilać sobie chwile ulotne, jednak teraz, tak, właśnie teraz, gdy wbrew buforowi Emmy dotarliśmy z dalekich Kabat do miejsca, w którym pielęgnowalibyśmy naszą dekadencję przynajmniej do trzeciej nad ranem, właśnie teraz zapuszczają bez kwadransa oddechu smętne electro-coś-tam-między-housem-a-ziewaniem. I żadnego urozmaicenia, żadnego zmiłowania, bum, dum, drum, to samo, samo to, wciąż i ciąż, wciąż.
Więc ziewamy. A z nami ziewa Bo, a z Bo ziewa Magda, a z nimi ziewają Paulina i Justyna. Chór Ziewaczy postanawia zmienić sztukę.
W przeciągu kolejnej godziny nadrabiamy miesięczne zaległości, kto nie wierzy, niech sam spróbuje. Wypacamy kilka tysięcy kalorii, nogi nam się uginają, ręce opadają, serca biją coraz wolniej. Ciężko opuścić Sheeshę, grają coraz bardziej melodyjne i zwariowane kawałki, fanatyczni katolicy niech żałują i cieszą się jałowo tym swoim niczego niezmieniającym w ich życiu postem. Czasem taniec, radość i uśmiech to najlepsze przykazania miłości i oddania. Na depresję nie święta księga, a muzyka, taniec i dziewczyna.
- Uf…