sobota, 29 marca 2008

Krople, fabuły

Popołudnie zainicjowało deszcz, deszcz zainicjował posępność, posępność zainicjowała zwątpienie – że idzie wiosna. To nie jest kraj dla soczystej wiosny, z jej atrakcjami typu latawce, dmuchawce i niższa inflacja. Co robić, można zanegować, nasrożyć się, usta zwęzić, uszy przyklapnąć, pachy skleić, brwi przyczernić tuszem, powiedzieć:

- A chuj, wypierdalam z tego kraju. Tak, wypierdalam pierwszym samolotem easyjet, wypierdalam w imię zasad, w imię dziesięciu przykazań, z których przestrzeganiem ten kraj, ta ziemia, o śpiący już wadowicki Ojcze Święty, ma poważne, wręcz patologiczne problemy.

Gdy mój brat wybiera anglosaską emigrację, może quasi, może constant, bo jak wiadomo, jednym Albion błogosławi, drugich w rynsztok spycha, Kubą Rozpruwaczem szczuje, kto to wie, kto to ustali, ja tu, na tym padole łez muszę walczyć o swoje z żoną dzielną, zdolną u boku, dbać o somę, o psyche, o żołądek, o jądra, o wszystko. PIT-y rozliczone przez bystrą księgową, a gówno, panowie z urzędu skarbowego, żadnych dopłat, pierdolcie się, żadnych dopłat, co nasze, przepijemy markowymi wódkami, i nic wam do tego, postkomunistyczni krwiopijcy!

Gdy gdzieś tam w Albionie dobrobyt zakwita, mnie tutaj powszechna chujowizna chwyta, o nie, koleś, nie ma lekko, masz pańszczyznę do odrobienia, do roboty, paskudny leniu.

Więc słucham, nie pyskuję, zadane książki kupuję, czytam. Taśmowo, hurtowo, stachanowiec czytania, nie mogę inaczej, skoro sam piszę, to czytanie jest moim obowiązkiem, rozkaz wykonać, zawsze nim było, jedyne czyste przekonanie, absolutnie naturalne, które sprawiało i sprawia mi przyjemność. Gdybym miał zapodawać wszystkie tomy na tym blogu, zamieniłby się on niechybnie w wortal recenzencki, a na tym mi nie zależy. Raczej wrażenia ogólne, odczucia, niż surowe krytyki, konstatacje, analizy.

I tak, Królowa Tiramisu autorstwa mojego byłego redaktora Gangreny, B. Sławińskiego, skonsumowana przez ostatnie dni. Mam z tą książką pewien problem (także ze względu na to, że znam doskonale autora, wiele mnie z nim łączy, cenię jego wiedzę, dowcip i tysiąc innych drobiazgów, co niewątpliwie sytuuje mnie na antypodach w miarę obiektywnego spojrzenia na jego dzieło, więc niech mi wybaczy ewentualne umizgi lub ich zaprzeczenie; na pewno doceni, że przeczytałem jego książkę od deski do deski, najdokładniej jak to możliwe, po prostu niczym skaner, nie człowiek). Podoba mi się inwencja językowa autora, podoba mi się eklektyzm stylistyczny, który sprawia, że szczególnie na początku chłonie się każdy akapit, natomiast - co przyznaję bez bicia i obłudy niedomówień – nie podoba mi się jego (wręcz przyrodzony) brak inwencji fabularnej, rezygnacji z pełnokrwistości scenicznej, jakże niezbędnej, by stworzyć porywającą powieść, a jeśli nie powieść, to zwyczajną opowieść, która sprawia, że angażujemy się w świat bohatera i chcemy wiedzieć, co dalej; ponadto irytuje brak co chcę przez to wszystko powiedzieć. Być może takie było założenie albo kres możliwości kreatywnych, więc każdy osądzi to na swój sposób, sięgając po tę książkę. Naturalnie, jako powieść debiutancka ma swoje zalety, a te zalety – jakie by nie były – to wiara w słowa, w synonimy synonimów, w niezliczone potoki słowotoku, które spływają z hukiem na czytelnika, zdania podrzędnie złożone, w nieskończoność rozłożone, tysiące przycinków, po których kolejne przycinki, watahy cytatów, cytat goni cytat, nawiązania, odniesienia, aluzje, podchody, puszczenie oka, puszczanie pawia, wiara, że to się czytelnikowi spodoba, zauroczy go, emocjonalnie poruszy. Jak wiadomo, wiara o niczym jeszcze nie przesądza, więc najbliższe tygodnie pokażą, czy intencje autora zostaną adoptowane i docenione, czy odrzucone jako przykład bezproduktywnej prozy eksperymentalnej; nie wiem. 1) Królowa przypomina jeden wielki wiersz, iskrzący się od gierek słownych, metafor, inwersji, onomatopei etc. 2) Królowa nie przypomina powieści, to raczej esej literacki, rozpisany na papierowe postaci (co nie jest wadą), które mają do odegrania pewne role i spełniają się w nich znakomicie, w konwencji założonej przez swojego twórcę.

Jeśli poruszam kwestię powieści, w której świat się wchodzi, wręcz tonie, aż tchu na świat zewnętrzny przestaje brakować, encyklopedycznym przykładem jest To nie jest kraj dla starych ludzi McCarthy’ego, nad którego Drogą niedawno tak się rozpływałem z zachwytu; i słusznie. McCarthy to dla mnie pisarz-ideał: jest ekstremalnym przykładem przekaźnika, który ma tylko jedno zadanie – opowiedzieć nam obrazowo w adekwatnym do przedstawionego świata klimacie pewną historię. Czyni to znakomicie. Nie zdążyłem jeszcze skończyć tej powieści, obejrzałem tylko film, który pozostawił niedosyt, pytanie: I co z tego? Ciekawe, czy powieść nadrobi tę lukę.

środa, 26 marca 2008

O wózku, który się przemieszcza

Ostatnio robi się jakoś materialistycznie, przedtem ławka, teraz wózek z hipermarketu. Ale jak mam przejść obok niego obojętnie, skoro tydzień temu jego bliźniak jechał metrem, wyładowany dobrami z pobliskiego Tesco?

Ten pojawił się z nagła naprzeciwko naszego mieszkania, pusty, goły, zmarznięty. Istnieje poważne podejrzenie, że ktoś, kto zrobił przedświąteczne zakupy, zniecierpliwiony wpakował go do swojego vana, a co!

Potem zaworki mu puściły, przeżegnał się, pokajał, przejrzał na oczy i sumienie, wyładował towary, by przygotować je i zeżreć z okazji Zmartwychwstania, a wózek zostawił w samochodzie. W końcu porzucił go chyłkiem tam, gdzie zrobiłem mu zdjęcie, na naszej ul. Wąwozowej. Niczym jakiegoś psiaka przed wakacyjnym wyjazdem, brakowało tylko smyczy, którą przywiązałby go do słupa drogowego, skurwysyn.

Wózek, najwidoczniej podstawiony tu rano, wydaje się kompletnie zdezorientowany. Wyrwany od swojej wózkowej rodziny, nie wiedział, co robić, stać, jechać, zawodzić kółkami? Zdał się na przechodniów, którzy omijali go, zaskoczeni i… pogodzeni, że zawsze znajdzie się jakiś szajbus, który uprowadzi wózek z hipermarketu i zostawi go w najmniej odpowiednim do tego miejscu.

Jest środka, godzina 16.44, wózek nadal czeka na wybawienie. Ktoś go odsunął nieco w głąb chodnika, bo uniemożliwiał parkowanie. Okoliczni ciecie, nieprzygotowani na taką konfrontację, udają od dwóch dni, że go nie wiedzą. Pada śnieg, pada deszcz, wieje wiatr (na Wąwozowej praktycznie zawsze wieje od pobliskiego Lasu Kabackiego, w zimie to Syberia, w lecie – cudowna naturalna klima), chmury naburmuszone, przechodnie z oczami na czubkach butów, nikt nie przyznaje się do wózkowej sieroty, ona czeka, i ja jej nie pomogę, chyba że postoi jeszcze kilka dni, odstawię do śmietnika, bo na pewno nie będę jechał z pustym wózkiem prawie 600 metrów do Tesco i domagał się znaleźnego…


Wczoraj w klubogalerii Piksel bawiliśmy przy okazji pokazu filmu teatru tańca, w wykonaniu grupy DV8. Niesamowici faceci, nic więcej! Przy okazji pożegnaliśmy się z moim bratem, który wraca do Anglii. Za pomocą czerwonego, wytrawnego wina 13%.

wtorek, 25 marca 2008

Ławka?

W pewnym mieście, w pewnym parku była sobie pewna ławka. I pewnego dnia pewien dewastator pozbawił ją siedziska, może zabrał je na opał do kominka, może cisnął do pobliskiej rzeki, niech popłynie do Sanu, Sanem do Wisły, Wisłą do Bałtyku, aż fale wyrzucą ją na szwedzką plażę, gdzie dopełni się jego los w rękach opiekuńczego państwa, skończy jako przykład polskiej skłonności do dewastacji, wywieszą ją na rynku w Malmö ku przestrodze socjalizowanych w jedyny słuszny sposób skandynawskich dzieci; może ów niszczyciel działał z fantazją godną Karola Maya, może swój postępek przebrał w indiański pióropusz, jaki to z niego mistrz skalpowania ławek, żadna mu się nie oprze, jak ją sobie namierzy, herkulesową ręką podważy, to zawsze w przeciągu parunastu sekund - rozpierdoli... Nieważne może, ważne, że ławka utraciła swoją ławkowatość. Zakochani tu nie przysiądą, nie pójdą w ślinę, nawet okoliczni pijaczkowie nie spoczną na dwa łyki, chyba że jakiś pisarz, który w okaleczonej ławce dojrzy inną, lepszą ławkę, ławkę niespełnioną, ławkę na miarę literatury egzystencjalnej, usiądzie na niej wygodnie, rozmyślaniom się podda, a pośladki będą mruczały, że siedzą, choć nie siedzą, wtedy ławka się reaktywuje, i powróci do świata żywych ławek, mając gdzieś urząd miasta i jego urzędników, którzy nie mają serca dla skrzywdzonych ławek, bo ani się nie zakochują, ani nie chcą przysiąść na dwa łyki.

piątek, 21 marca 2008

Francologia

Dla równowagi psychicznej, o ile to możliwe, bo wizja fartucha bezpieczeństwa potrafi prześladować jak porzucona była dziewczyna, wczoraj w ciągu jednego dnia przeczytałem Jak rozmawiać ze ślimakiem Clarke'a. I chyba dobrze mi to zrobiło.

To nie jest książka dla ludzi, którzy nigdy nie byli we Francji, a przynajmniej w Paryżu, a to zasadnicza różnica, którą Clarke wyjaśnia ze wspaniałym poczuciem humoru. O ile jego powieści o przygodach osiadłego we Francji Anglika (o korzeniach jak najbardziej biograficznych), w znanym cyklu Merde, ocierają się o żenującą szablonowość, to poradnik po francuskiej duszy jest dziełkiem udanym, iskrzącym humorem, można rzec:

- Panie Clarke, więcej takich eseistycznych patchoworków, a mniej powieści, uniknie pan dzięki temu żenującej, ocierającej się o fabularne grafomaństwo kompromitacji.

Żona, która jest romanistką, pierwsza przebrnęła przez Ślimaka, niejednokrotnie wzbudzając zdziwienie pasażerów w metrze, co tak rozśmieszyło tę blondynkę, zbiór kawałów o niej? Śmiech w pełni uzasadniony, Clarke błyskotliwie odkrywa francuskie psyche, poddając ją miażdżącej krytyce, a równocześnie potrafi dostrzec jej zalety - w końcu żyje tam kilkanaście lat. I wątpię, by coś go skłoniło do powrotu do Anglii, chyba że polepszy się tam kuchnia, kobiety wyszczupleją, a deszcz będzie rzadziej padał.

W każdym razie to naprawdę nie jest książka dla tych, którzy nigdy nie mieli do czynienia z potomkami poddanych Króla Słońce. Patent komiczny polega na tym, że czytelnik poznając kolejne "podsumowania" o Francuzach ma okazję skonfrontować je ze swoimi doświadczeniami. Przeważnie wszystko się zgadza. Jest przy tym naprawdę niezły ubaw. Ja sam pozwoliłem sobie w mojej najnowszej książce zrobić parę wycieczek, wyśmiewających Francuzów. Z miłym zdumieniem przeczytałem, że Clarke ma podobne wnioski (jego bardziej realistyczne, moje zdecydowanie absurdalne, spekulatywne, choć wychodzące z podobnch przesłanek), on, prawdziwy francolog.

Tak, skoro są sowietolodzy czy sinolodzy, czemu nie mogą się pojawić francolodzy? Mają co badać, powstały pierwsze poważne opracowania. Na czele z dziełem ojca-założyciela nowej dziedziny nauki, pana Clarke'a.




czwartek, 20 marca 2008

Droga

Wydawnictwo Literackie powinno wstydzić się tak amberowskiej okładki, sugerującej grafomańskie popisy jakiegoś trzecioligowego epigona Roberta Ludluma. Redaktorzy nie napracowali się za wiele, zdjęcie zakupione w banku zdjęć, podbite nazwisko autora, normalnie witamy w świecie zabili go, a uciekł. Amerykańskie wydanie zdecydowanie bardziej oddaje charakter tej niezwykłej powieści.

Bo Droga McCarthy’ego to nie tylko powieść niezwykła, to powieść wybitna. Niejako aneks do Apokalipsy św. Jana.


Świat się w końcu doigrał. Prawdopodobnie coś na kształt nuklearnego holokaustu zmiotło naszą cywilizację. Wyludnione, zdewastowane miasta. Porzucone samochody. Setki wysuszonych trupów. Ani ptaka na niebie, ani Boga w niebie. Ci, którzy ocaleli, nie mając już jakiejkolwiek nadziei, że będzie lepiej, pragną tylko przeżyć. By trwać - choć wiedzą, że niekoniecznie ma to sens.


W Drodze, nawet w przekładzie poraża cięty, adekwatny do opowiadanej historii styl. Już dawno nie czytałem tak wolno książki; wracałem ustawicznie do kolejnych akapitów, analizując absolutnie wciskający w fotel opis rozkładu naszej cywilizacji. Równoważniki zdań podbijają doznania podczas lektury. Wszystko jest takie, jakie być powinno: świat się skurczył, zmalał, zdewastował. Język, którym przedstawia to McCarthy, również nie pozostawia pola na oddech.

Odetchnąć mogłem dopiero po odłożeniu Drogi na półkę. Dziękuję autorowi za katharsis, którego doznawałem dosłownie na każdej stronie jego powieści.







poniedziałek, 17 marca 2008

Rigoletto

Zanim w niedzielę nastąpiło bliskie spotkanie z kulturą wysoką, w sobotę trzeba było oddać rozrywce, co jej się należało.

Cel: Sheesha Lounge. Bohater wieczoru: Brat, który przyleciał na dwa tygodnie z Anglii. Plan drugi: fajka wodna, butelka wina i przemycona do klubu wódka Luksusowa w stylowej piersiówce, dolewana do coli i jedynego zakupionego drinka. Plan trzeci: sporo gangsterki i czekoladowych chłopaków. O ile Arabom aż wypada się bawić w Sheeshy, to gangsterka przyjeżdża wydawać w modnym miejscu kasę i zrywać kręcące biodrami laski. Na występkach wszelakich zarobioną kasę. W efekcie w klubie alkohol jest naprawdę drogi. Poza tym jeśli barman wlewa 40 ml wódki do drinka, to żeby mnie cokolwiek ruszyło i pognało, to musiałbym wypić takich drinków z sześć, siedem, może osiem. Przemytniczy proceder bardzo nam się powiódł (aż niebezpiecznie zakręciło), bawiliśmy się do wyczerpania baterii. Arabskie, mocne beaty przefiltrowane przez zachodnie syntetyzatory potrafią wywrócić żołądek na opak, wymłócić wątrobę, a jelita przerobić na węzeł gordyjski.

Opera po niedzielnym obiedzie, nie byle jaka, mroczne Rigoletto. Sporo międzynarodowych wykonawców. Najbardziej poruszył nas nieprawdopodobnie piękny sopran urugwajskiej artystki Luz Del Alba. Rozchodzi się pod skórą jak te robaczki w horrorach, z tą różnicą, że nie boli. Wciska w fotel, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy ona nie zrobiła sobie jakiejś operacji, by wzmocnić tę niewiarygodną tonację. Tak jak w Blaszanym bębenku karzeł Oskar potrafił głosem/krzykiem roztrzaskiwać szklanki czy szyby, tak znalazł godnego naśladowcę w osobie Urugwajki. Kiedy w sławnej scenie na cztery głosy baryton i tenor zdawały się początkowo zdominować przestrzeń dokoła, tak wystrzelona sopranowa rakieta z gardła Del Alby starła przeciwników na proch. Są różne soprany, ten prawdopodobnie jest jednym z najpiękniejszych barwą i wysokością. Biedny dentysta, któremu pani Luz krzyknie niechcący w ucho podczas leczenia kanałowego.

Praktycznie przez ten weekend nie napisałem ani słowa. Życie pisało mnie. Sporo narowistych akapitów. Dosadnych przypisów. Tekst niewyjustowany. Warto było. Domatorzy niech drapią się po tyłkach.

sobota, 15 marca 2008

Spodenki

W piątek, nim wylądowaliśmy w Klubie Dziennikarza, po raz pierwszy byliśmy w restauracji Rooster (znanej sieciówce, która udaje amerykańską restaurację) na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko kościoła św. Krzyża, tego z pochylonym Chrystusem u wejścia, który teraz ma dodatkowy powód, by udawać uparcie, że nie dostrzega wdzięków współczesnych odmian Marii Magdaleny.

Chrystus ma bowiem uzasadnione powody, by ukryć swoje zażenowanie.

Ktoś nieźle to sobie wymyślił, coś na zasadzie spełnionych snów starego, przejedzonego świntucha: kelnerki w Kogucie noszą obowiązkowo ultrakrótkie czerwone spodenki. Nieprzygotowany na wstrząs głodny konsument płci męskiej heteroseksualnej wchodzi do środka i zamiast skupić się na menu, musi okiełznać swoje wiecznie nienasycone instynkty.

- Zamawiam uda. To znaczy, udka - bąka z roztrzepaniem godnym starego profesora filologii łacińskiej.

Czy owe spodenki to marketingowe nawiązanie do koguciego grzebienia, czy też barwy nabrzmiałego członka, a konkretnie żołędzi, tego nie wiem na sto procent, wiem za to na sto dziesięć procent, że wbrew pozorom to nie te młode laski, zarabiające na życie podawaniem jedzenia i picia, czują się upokorzone. Upokorzeni są napruci miśkowie, którzy chcieliby, a nie mogą, bo czapa, w nos i wynocha z lokalu.

Nie ma bowiem nic gorszego w konsumpcji zamówionego dania, jak inne danie w pobliżu, zdecydowanie smaczniejsze i warte schrupania już teraz, zaraz i natychmiast.

czwartek, 13 marca 2008

O wózku, który jeździł metrem

Wracając z klubu Regeneracja po pokrzepiającej intelektualnie, przyjacielskiej konwersacji, wysiadając na ostatniej stacji metra Kabaty, w drodze do bliskiego już domu, patrząc na pociąg odjeżdżający za parę minut w stronę centrum, dostrzegając ze zdumieniem w ostatnim wagonie wyładowany zakupami wózek z pobliskiego Tesco, patrząc i zerkając, wierząc i nie wierząc, wnioskując, że jakiś ktoś najzwyczajniej w świecie uprowadził go spod hipermarketu, wjechał nim do windy przy al. KEN, następnie zjechał na peron i wpakował się bez zażenowania do wagonu, zastanawiając się, jak nadzwyczajne, zaskakująco hollywoodzkie bywają ludzkie szajby, wchodząc po schodach do wyjścia z metra, kręcąc głową, uśmiechając się, kończąc powoli dzień i ten opis.

środa, 12 marca 2008

Futro


Na przedpremierowym pokazie w klubogalerii Piksel obejrzeliśmy Futro, polski film, który wejdzie do kin gdzieś w drugiej połowie kwietnia.

Mamy tzw. mieszane odczucia. Twórcy (po projekcji odbyło się spotkanie z reżyserem i scenarzystką) wyglądają na skromnych, nie interesuje ich bezwstydny mainstream typu Lejdis czy Rozmowy nocą, swój film robili długo, bo kłopoty z funduszami, bo to, bo tamto. Mimo to trudno bezkrytycznie przyklasnąć Futru (kogo interesuje fabuła i dodatki, niech wejdzie na futrofilm.pl):

Za dużo postaci, co powoduje, że trudno je nakreślić bez popadania w szablony, zbyt naciągane problemy (na zasadzie: każdy ma swoje grzeszki, co na początku śmieszny, potem już tylko nuży), ewidentne niedociągnięcia fabularne, wpakowane na siłę w celu niby rozśmieszania, że aż szeleszczą papierem (np. zwariowany sąsiad-były wojskowy, dziewczynka, która pojawia się chyba w dwóch scenach, a później scenarzystka chyba o niej zapomina, seksowna katechetka i jej mąż w terenówce). Futro ma jednak potencjał, który warto jeszcze wykorzystać - jako sztuka teatralna. Rozbudowane dialogi udramatyzowałyby fabułę, nadając jej większej przewrotności i minimalizując banalną krytykę konsumeryzmu. Bo Futro w jakiś sposób jest śmieszne, i za to duży plus.

Złośliwiec mógłby napisać, że były już filmy o weselu, o urodzinach ojca (duński Festen), więc to co by tu jeszcze wynaleźć w tradycyjnych imprezach, by przywalić w nasze narodowe przywary? Hurra, komunia, tak, niech będzie komunia. A później nakręci się sequel - o chrzcinach. Czego twórcom Futra oczywiście nie życzę.

poniedziałek, 10 marca 2008

Control

When the routine bites hard
And ambitions are low (...)

And were changing our ways

Taking different roads

Then love, love will tear us apart again

Już dawno nie było tak dobrego filmu biograficznego, jak Control. Parę skrótów trochę przeszkadza, lecz to szczegół. Ian Curtis śpiewał, gdy waliłem w majtki. Skończył ze sobą, gdy nadal waliłem w majtki, no, coraz rzadziej, ale zawsze. Biedny, nie pozował, on naprawdę był chory.

Ilu takich Curtisów działa dziś na scenie i nie tylko scenie? Kto to wie. Ilu z nich dorasta do oryginału? Kto to wie. Bo nawet jeśli wie, to nie powie. A jeśli powie, co to zmieni?

niedziela, 9 marca 2008

Zagłodzony

Tak się wczoraj w nocy złożyło, że wróciliśmy do domu straszliwie głodni. Tak głodni, że aż rozbolały nas głowy. Dziś postanowiliśmy odreagować w domowych pieleszach traumatyczne przeżycie i zafundowaliśmy naszym żołądkom rekompensatę - zapiekankę złożoną z pokrojonego filetu z kurczaka, czerwonej papryki, kuskusu i specjalnego sosu ze śmietanką.
- Dziękujemy wam - odpowiedziały roztrzęsione z wrażenia organy. Jelita zbiły się w chórek i zanuciły:
- Trawienia nadszedł czas, więc przykład bierzcie z nas!

sobota, 8 marca 2008

Indeks

Piątkowy wieczór zaprowadził nas do Indeksu, niewielkiego klubu pod ziemią, tuż przy bramie wejściowej na Uniwersytet Warszawski. Na zewnątrz zdejmowali gigantyczne plansze obrazujące wydarzenia Marca '68 przed kampusem; świetny pomysł.

Kiedyś Indeks nazywał się inaczej, byłem wówczas studentem i czasem tam zachodziłem. Raz bawiłem się nawet na koncercie Closterkeller. Teraz, wbrew pozorom, prawie po dziesięciu latach wcale nie czułem się starcem, choć wchodząc tam nie kryłem swoich obaw. Ze zdumieniem zobaczyliśmy, że niektórzy studenci wyglądają na zmęczonych życiem, wlewają w siebie piwko, brzuszki im pęcznieją jak kwiaty na wiosnę, lada chwila, machną magisterkę, znajdą pracę, ożenią się i hulaj żołądku, pora metamorfozy w tatuśka.


czwartek, 6 marca 2008

Każda potwora znajdzie swego loda

Häagen-Dazs, super premium ice cream. Niedawno pierwsza lodziarnia tej marki pojawiła się w Galerii Mokotów. Spotkał mnie zaszczyt przejścia obok niej i zlustrowania, kto i co zacz.

I tak jak każda potwora znajdzie swego amatora, tak każda gałka tych lodów znajdzie swojego zlizywacza. Jedna kosztuje, uwaga, 8,50 zł. Jeśli kupisz dwie, oszczędzisz 50 gorszy, za trzy zapłacisz tylko 23 zł...

Najgorsze, że ekskluzywne doznania, które gwarantuje ponoć
Häagen-Dazs, odbywają się w żałosnej kanciapie, z widokiem na sklep obuwniczy. Cóż, lepszej lokalizacji nie znaleźli. Mimo to amatorzy i finansowi potentaci - wierzcie lub nie - kupują te gałki, przeważnie po trzy, smakują je pokazowo, w końcu zapłacili, niech cały świat, przynajmniej ten okrojony do rozmiarów Galerii Mokotów, zobaczy, w jakim wiekopomnym wydarzeniu biorą, a raczej liżą udział.

Niesamowite, że parę gałek może kosztować tyle co książka, lepsza, gorsza, ale zawsze - książka. O pijakach mówią, że potrafią przepić szkolną wyprawkę dla swoich dzieci. O smakoszach
Häagen-Dazs będą mówić, że potrafią zlizać całą książkę. I to w przeciągu kilkunastu minut! Normalnie geniusze.

wtorek, 4 marca 2008

Harakiri

Mishima uchodzi za tytana literatury japońskiej. Ostatnią dekadę jego życia zdominował nacjonalizm i idealistyczne żądanie powrotu do tradycji dawnej Japonii.

Wydaje się, że facet po prostu zwariował; zresztą od małego pławił się w mrocznym klimacie autodestrukcji. Zaczął ćwiczyć sztuki walki, kierować się kodeksem bushido etc. Aż wymarzył mu się przewrót. Oczywiście, rzadko który pisarz zostaje rewolucjonistą. Pisarze mogą być natchnieniem, nigdy karzącą ręką; ta ręka winna pisać, nie ścinać głowy. Po nieudanej akcji Mishima popełnił obrazowe harakiri. W wydanym u nas niedawno tomie jego opowiadań Zimny płomień, w opowiadaniu Umiłowanie ojczyzny honorowy oficer robi to samo, pociągając ze sobą w otchłań śmierci swoją posłuszną japońską żonę (sam opis procesu rozcinania brzucha nieźle napisany, to mógł stworzyć tylko Japończyk). Aż chce się powiedzieć:

- Popieprzeni ci Japończycy.

Tłumacz napisał, że to podobno jedno z najlepszych opowiadań Mishimy. Dla mnie to banalna historyjka, ocierająca się o kicz w stylu Harlequinów; normalnie aż wstyd je czytać, takie jest głupiutkie w opisach postaci, ich postaw rodem z jakiejś szowinistycznej bajki. Ale może właśnie jest to immanentne dla wytworów dalekowschodniej kultury. Seppuku miksuje się z mangą i filmami o Godzilli.

Najgorsze, że Mishima to naprawdę wybitny prozaik. Jego nacjonalistyczne obsesje, anachroniczna chęć restytucji boskości Cesarstwa i autentyczne pragnienie śmierci (niektórzy chełpią się depresjami, lecz jak tacy mądrzy, niech targną się na swoje życie, przynajmniej wypadną autentycznie...) umniejszyły rangę literacką jego ostatnich książek, napisanych w okresie zachwytu samurajskimi wartościami.

niedziela, 2 marca 2008

Znaleziony (porzucony)

Sobota. Huragan Emma dokazuje po Europie. Trzy dusze wyrywa z naszej polskiej ziemi. Niestety, PAP nie podała, czy wśród nich znajdują się bracia Kaczyńscy i eksminister niesprawiedliwości, Ziobro.

- Emmo, czemuś nie rozwiązała naszych problemów jednym skutecznym, chirurgicznym cięciem? A raczej podmuchem… - pytamy my, ludzie z układu literacko-kontestacyjnego.

Emma gardzi politykierstwem maluczkich. Woli kaprysić jak bizantyjska księżniczka, na jej skinienie ma stawać eunuchom, zawracać prądy Bosforu, srebro zamieniać w złoto. Późnym popołudniem Emma jest już medialną gwiazdą, nie ma serwisu informacyjnego, który by o niej nie pisał; gwałtownej sławy zazdroszczą jej wszystkie Dody tego świata. Emma zmusza drzewa do wytężonej gimnastyki, sztuki słabe za karę łamie. Skalpuje domy z dachów. Przegania ze stoków narciarzy; ci, z braku laku piją w góralskich restauracjach, odstawione narty płaczą w kącie, kijki treny wystukują, google ocierają resztki śnieżynek, a jak narciarze piją, to zamawiają więcej golonek, a jak więcej golonek, to więcej zmrożonej wódki, jedno drugie pcha, ciągnie, ciągnie, pcha, więc cieszą się górale, że Emma pustoszy portfele ceprów.

Ale my wychodzimy po dwudziestej i nie bój nic, przemy uparcie niczym Bolesław Chrobry na Grody Czerwińskie – do klubu pod Zachętą, Obiektu Znaleziony.

Obiekt jest spory, można by i w nim dwa wesela w wiejskim stylu wyprawić, pomieścić pieczone prosiaki, wujków, ciotki, księdza i jego kochanki. Znajome twarze zbierają się przy stoliku, w ruch idą banknoty, w ruch pędzą procenty. Szkoda, że nie można przebić się do Zachęty (drzwi zamknięte), zaliczyć parę ekspozycji, sztuką współczesną się napoić, by potem w odchamionym stanie bez wyrzutów sumienia pogrążyć się w innym stanie… Niestety, można korzystać tylko z Zachętowych toalet, znajomy pisuar, do którego, gdy jestem w galerii, odlewam moje rozczarowanie daną wystawą, tym razem zadowala się moimi trywialnymi rozważeniami na temat setów, którą grają w Obiekcie.

Może innym razem muzyka porywała, przyklejała do dance flooru, panny piszczały z zachwytu, lanserzy pieli kogucią pychą, jak im tu dobrze się bawić, skakać i umilać sobie chwile ulotne, jednak teraz, tak, właśnie teraz, gdy wbrew buforowi Emmy dotarliśmy z dalekich Kabat do miejsca, w którym pielęgnowalibyśmy naszą dekadencję przynajmniej do trzeciej nad ranem, właśnie teraz zapuszczają bez kwadransa oddechu smętne electro-coś-tam-między-housem-a-ziewaniem. I żadnego urozmaicenia, żadnego zmiłowania, bum, dum, drum, to samo, samo to, wciąż i ciąż, wciąż.

Więc ziewamy. A z nami ziewa Bo, a z Bo ziewa Magda, a z nimi ziewają Paulina i Justyna. Chór Ziewaczy postanawia zmienić sztukę.

- Jacy z nas klubingowcy, śpiochy ostatnie – kwituję z rozczarowaniem. Podobnie żona. Podobnie Bo, Magda, Paulina i Justyna. I nasi aniołowie, co nam stróżują od czasu do czasu, gdy św. Piotr nie zalega im z zapłatą.

Wychodzimy w poszukiwaniu nowych opowieści. Napitków, rozmów, skazańców. Tam, gdzie nie ma zadatków na fabułę, tam i żadnego ciekawego przesłania się nie wysmaży. Po drodze wykruszają się nam zastępy, choć pora jeszcze wczesna; zostaje kwartet dzielnych tancerzy, czyli my i Paulina z Justyną. Przez kwadrans krążymy w centrum W-wy, Emma trochę odpuściła, więc czujemy się śmielsi, szczególnie że i inni krążą. Lądujemy ostatecznie w Sheesha Lounge (byliśmy tam niedawno z okazji rocznicy poznania się).

- Witajcie, zasymilowani mudżahedini. I wy, słowiańskie nałożnice. Przyklejone do nowych panów, łaknięcie dreszczy z dodatkiem Koranu. Proszę bardzo, korzystajcie do woli. To nie boli, dziewicami nie jesteście.

Oh girl, jeśli jesteś white bitch, co zechce rozsmakować się w chocolate boys, Sheesha to najlepszy wybór. Kobieto młodociana, możesz być zaawansowaną adeptką szkoły tańca brzucha, z rozrośniętą na skutek tego miednicą, kobieto nieco bardziej leciwa, możesz być roztyta przez kalorie od nadmiaru spożytych węglowodanów, kobieto w ogóle, blond, ciemna, ruda, fioletowa, zielona, możesz być jakakolwiek, nie martw się, tutaj w Sheesha czekają na ciebie Murzyni, Arabowie, Hindusi, Marsjanie. Na pewno przyklei się do ciebie opalony fajką wodną i opity polską wódką czekoladowy szansonista, a twoje pulchne kształty będą jawić mu się bitą śmietaną na tiramisu, które spożyje tej nocy w imię Allahów i innych bóstw pustyni i wielbłądów.

- Mimo to fajne miejsce. Tak londyńsko – podsumowujemy. Jest taka świetna powieść, Londonistan, której bohaterami są dzieciaki z rodzin pakistańskich emigrantów. Nasz Warszawanistan nie narodzi się szybko. W sumie szkoda, im więcej kolorów na palecie, tym ciekawsze obrazy.

W końcu wykruszają się Paulina i Justyna, na parkiecie, konkretnie stylowej terakocie zostajemy my, wonder team. Że lubimy orientalne beaty, że didżej ma wyobraźnię i umiejętnie miksuje popowe przeboje arabskie z francuskim rapem czy latynoskimi wstawkami, że chcemy się wytańczyć za przeżyte ostatnio choroby, przez które warowaliśmy w domu jak ostatnie misie, idziemy na całość i normalnie pożeramy kolejne kawałki, skaczemy, kręcimy się, wirujemy.

W przeciągu kolejnej godziny nadrabiamy miesięczne zaległości, kto nie wierzy, niech sam spróbuje. Wypacamy kilka tysięcy kalorii, nogi nam się uginają, ręce opadają, serca biją coraz wolniej. Ciężko opuścić Sheeshę, grają coraz bardziej melodyjne i zwariowane kawałki, fanatyczni katolicy niech żałują i cieszą się jałowo tym swoim niczego niezmieniającym w ich życiu postem. Czasem taniec, radość i uśmiech to najlepsze przykazania miłości i oddania. Na depresję nie święta księga, a muzyka, taniec i dziewczyna.

- Uf…

Udaje się nam wrócić przedostatnim metrem. Jesteśmy bezgranicznie wyczerpani. Bez prysznica, bez namiastki Kamasutry padamy do łóżka i dajemy się upolować Morfeuszowi, a ten skurczybyk chwyta okazję i dociska nas tak kamiennym snem, jakiego dawno nie mieliśmy.