piątek, 29 lutego 2008

Przestępny


Taka okazja zdarza się raz na cztery lata, więc skwapliwie z niej korzystam. Nie dość, że
2) kłopotliwie jest urodzić się w tym dniu (bo zawsze będzie to wywoływało niezdrowe zdziwienie, żarciki, docinki, problemy logistyczne z wpasowaniem się w dzień swoich urodzin przez pozostałe trzy lata, a więc zrobić imprezkę 28 lutego czy 1 marca?),
9) to również umrzeć (choćby brak powagi, gdy ktoś zauważy twój nekrolog z wyjątkową datą; gdyby prawdziwą się okazała bajka o drugim życiu, to urodzeni 29 lutego powinni w nagrodę iść do raju).
Kto niezadowolony, niech ekskomunikuje na użytek własny papieża Grzegorza XIII, który wprowadził tę niezbędną korektę w kalendarzu juliańskim, jak widać, nie wszystkim niezbędną…


czwartek, 28 lutego 2008

Buszujący

Książki zazwyczaj starzeją się wolniej np. w porównaniu do filmów. Uniwersalizm pewnych powieści jest bezdyskusyjny, choć i on zapewne zostanie przytępiony przez nowe problemy i mentalność kolejnych generacji. To dyskusja na tysiąc akademickich wykładów, więc ją pominę. Napiszę o własnych odczuciach.
I tak, jestem świeżo po lekturze Buszującego w zbożu Salingera. Legendarna to już pozycja (wyd. 1951), która wciąż się świetnie sprzedaje, ale też niejako w wymuszony sposób, bo zdaje się, w USA jest lekturą szkolną. Podsumowując: klasyka, która antycypowała protagonistów beat generation i zyskała status podobny do W drodze Kerouaca. O ile ta druga nadal wydaje mi się porywająca, wręcz hipnotyzująca i stylem, i nerwem fabuły, który rozpędza gałki oczne czytelnika, to Buszujący mnie rozczarował.
Rozczarował nie dlatego, że to powieść słaba. Wręcz przeciwnie; napisana prostym stylem, jak na tamte czasy pełnym kolokwializmów, musiała robić wrażenie. No właśnie, tamte czasy…
Winę ponosi właśnie – jeśli mogę się tak wyrazić – konkretne osadzenie w czasie. Pewne problemy bohatera-narratora po prostu pachną dziś myszką, i to taką myszką dobrze odkarmioną, prawdziwą mychą. (A np. dylematy Raskolnikowa nadal pozostają świeże.) Buszujący w zbożu to taki typ powieści, która traktując również o inicjacji, powinna być pisania za każdym razem od nowa, niejako na miarę kolejnego pokolenia. Stanowi socjologiczno-literackie dziedzictwo swoich czasów – i chwała jej za to. Mnie jednak, w 2008 roku, po prostu, jakby zauważył jej narrator, nie rusza. To, co kiedyś grzało, dziś wręcz ziębi.

środa, 27 lutego 2008

Prawie krwawy

Ostatnio czuję się wampirycznie. To znaczy, ja przeważnie, zazwyczaj i z zasady czuję się wampirycznie, wampiryczość jest mi przypisana, czy mi się to podoba, czy nie, nie wyrażam się inaczej, jak tylko poprzez nią, więc mogę powiedzieć, że był czas, że mniej we mnie tej wampiryczności było, ale teraz ona powraca, osadza się na przynależnym jej miejscu, żeby w głowie mi się nie poprzekręcało, żebym jupiterami się nie najadł, rampami nie opił, oklaskami nie nasycił.
Zatem jak zwykle z wampirycznym nastawieniem przemierzam świat długi i szeroki, w półmroku znajdując chwilowe ukojenie. Jak wczoraj w klubie Punkt na wieczorze literackim czterdziestoletniej debiutantki, książka 39,9, seria z miotłą, prowadząca p. Szczuka. A gdyby tak moje zęby w Szczukowej szyi się zagnieździły, trochę tej jej krwi przemądrzałej wychłeptały, może i by mi samopoczucie się polepszyło?
Jednak my, wampiry, nowoczesne wampiry nie wszczynamy burd jak na planie hollywoodzkiego filmu o krwiopijcach, my staramy się w kameralnych warunkach wyjść na swoje, wbić się w swoje i zażyć przyjemności, spełnić się w wampiryczności, rozsmakować i uznać dzień za udany. Szkoda, zapewne krew p. Szczuki zawiera ciekawe składniki, które po wniknięciu w mój krwiobieg, opłukaniu półkul mózgowych otworzyłyby mi oczy na nowe horyzonty przemyśleń, jednoznacznych konstatacji, a i narcyzem słusznym pozwoliłyby się ukoronować, dzięki czemu życie staje się bardziej znośne, zhierarchizowane, takie, że prawo moralne w jajnikach, zaś amoralność w jądrach.
Nie mogąc dokonać krwawego rozpoznania i przekonać się osobiście o walorach smakowo-intelektualnych krwi p. Szczuki, zacząłem pić piwo, a te nic szczególnego nie niesie, trochę otępienia, trochę wywieszonego jęzora, oczy przymrużone, paznokcie przytępione, twarze znajomych rozmazane. My, wampiry próbujemy w miarę możliwości dostosować się do otoczenia, śmiać się, gdy inni się śmieją, płakać, gdy inni płaczą, lecz my, wampiry mamy swój kres możliwości, gdy za dużo światła, a za mało przyjacielskiej ironii, która nas nastraja pozytywnie, gdy za dużo dźwięków, a za mało przyjacielskich słów, które wnikają nam w tętnice, to kulimy się w sobie i albo atakujemy wściekle, albo się wycofujemy. Takie jesteśmy, nie inne.

poniedziałek, 25 lutego 2008

Zapieprz


Widok na plac budowy; w drodze biurowiec, który wpadł mi w oko. Robotnicy jak mrówki, tysiąc szczegółów do przeniesienia, ustawienia, zespolenia. Pieczołowicie to wszystko musi być zorganizowane; to nie domek na przedmieściach, cztery pokoje i wio, dzieci robić, psa i kota kupić, jak Pan Bóg przykazał - żyć, majątek pomnażać, w weekendy grillować i cicho być. Budowa biurowca przypomina pracę nad opasłą powieścią, taką na miarę Wojny i pokoju czy W poszukiwaniu straconego czasu (o, jak ja kocham Prousta!). Setki pomieszczeń-rozdziałów, które zaludnia rój postaci pierwszo- i drugoplanowych. Całość oparta na wstępnym, wręcz niezbędnym planie architektonicznym fabuły, w przeciwnym razie budowa-pisanie porozłazi się na dziesięć stron świata i powstanie fuszerka, z której będą się naigrawać krytycy i czytelnicy.

sobota, 23 lutego 2008

Wietrzny

Dziś wieje. O jak wieje, nagina, wygina. W mózgach przestawia.

Przed południem wybraliśmy się na Starówkę po prezent dla pewnej znajomej Francuzki. Jakże przewidywalne są warszawskie souveniry! Prawie wszędzie większość pamiątek jest sztampowa – czy Egipt, czy Zanzibar – lecz że Warszawa nie wyróżnia się niczym szczególnym, oprócz przestępczości, powtarzalność pewnych wątków jest wręcz przytłaczająca. Zmultiplikowana kolumna Zygmuna. Strasząca po kątach Syrenka, gotująca się do usieczenia wyimaginowanego najeźdźcy. Brakowało tylko figurek Rysi/Rysia, legendarnego już stołecznego pedała. Wspomniałem o nim w poście o imprezie Smirnoff Black Experience. Wyznam szczerze i bez bicia, kiedyś na imprezie w jego mieszkaniu na Żoliborzu, zdaje się, że w ’98 r. strasznie się wstawiłem, i nie wiem dokładnie kiedy, ale buchnąłem mu malutkiego słonika na szczęście; Rysio skarżył się później na rozliczne kradzieże, nawet mnie osobiście, lecz udawałem głupa, jak to, to straszne, nie może być, lecz mój występek naprawdę był niewinny, a prezent, który od nas otrzymał, winien mu wynagrodzić stratę, zresztą Rysio pochłonięty był wtedy hardkorowymi akcjami z jakimiś Adonisami-smarkaczami, więc poniekąd musiał zasłużyć na materialną ekspiację za nadużywanie młodzieńczych zakątków. Na pewno byłyby te souveniry ciekawsze, wręcz fascynujące: Rysio nadstawiający, Rysio połykający. Rysio klęczący. Rysio wygięty. Rysio niczym baletnica, dwadzieścia lat młodszy od obecnej, mocno podstarzałej wersji. Rysio rysiasty.

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na oleodruk przedstawiający w jaskrawych barwach, absolutnie niezgodnych z rzeczywistością, rynek Starego Miasta. I, dla urozmaicenia, koszulkę piłkarską w barwach naszej biało-czerwonej ojczyzny-matczyzny; nasza „Franca” uwielbia oglądać mecze piłkarskie, już kiedyś podarowaliśmy jej szalik, teraz – gdy wraca do siebie, albo przed siebie – poszliśmy na całość, niech się cieszy i promuje nasz wątpliwej przebojowości futbol.

Ale, jak wspomniałem, dziś wieje, w mózgach przestawia klepki, rzęsy wywraca na opak, szarpie masztami, flagami, umysłami. Po wyjściu z metra jechaliśmy dwa razy tramwajami, i za każdym razem prowadził jakiś szaleniec. Darł do przodu, dzwonił na przejściach, hamował jak kierowca rajdowy, kompletnie nie zważając, że zarzuca staruszkami w przedziale. I nami. Normalnie – wykolejeniec, mało co!


A na zdjęciu bratysławski tramwaj, który kiedyś mało co nas nie rozjechał.

środa, 20 lutego 2008

Zapluty

Luty, jak i listopad – jeden akurat miesiąc po nowym roku, drugi z kolei miesiąc przed nowym rokiem – mają ze sobą wiele wspólnego. Wyróżniają się specyficzną depresogennością, którą nie tylko łatwo dostrzec wokół siebie, ale także w sobie.

O ile w grudniu w związku ze zbliżającymi się Świętami poziom optymizmu podnosi się jak instrumentarium jurnego staruszka w Ciechocinku, to zaraz po Sylwestrze następuje brutalny zjazd, który swoją depresję osiąga właśnie teraz.

Przypominają o sobie karty kredytowe, którymi fechtowało się w przedświątecznej bitwie handlowej, czas je spłacić łącznie z odsetkami, dobry człowieku. Wielu wstydzi się, że na nic sylwestrowe przyrzeczenia (wypowiadane śmiało pod wpływem uderzającego do głowy szampana), jak nie rzucili palenia, tak nie rzucili, ba, palą jeszcze więcej. Kilogramy nie stopniały, choć przysięgało się na Św. Anorektyczkę, że tym razem śmierć torcikom, panierkom i sosom.

Zapluty luty.

Społeczności w małych miejscowościach naciskane są przez tzw. okres wielkopostny, żałosną próbę rozbudzenia religijności w stylu ramadanu; nadaremny wysiłek, bo polski kartoflany katolicyzm powoli bankrutuje i żadne czary-mary nad cudzym żołądkiem i duchem nie wskrzeszą ani wiary, ani zapału. Młodzi ludzie nie mogą się wyszumieć na dyskotekach, a jeśli nawet, mniej się pocą, mniej skaczą, bo jakoś tak ciszej grają w tancbudach sparaliżowani wizją kary wieczystej didżeje, absolutnie nie w pierwszy piątek miesiąca, bo lokalny ksiądz proboszcz utrze nosa lokalnemu burmistrzowi i lokalnej radzie miejskiej. Niewytańczeni klabingowcy pogrążają się we frustracji, wiedząc, że gdzieś tam w Trójmieście czy Krakowie bandy hedonistycznych, rozzuchwalonych brakiem sankcji rówieśników nic sobie nie robią z przebrzmiałej tradycji i cieszą się życiem w tym cholernie trudnym miesiącu.

Zapluty luty.

Drażnią drobiazgi. Na przykład mnie. Czepiam się o pierdoły, a pierdoły czepiają się mnie. Znajomi przycichli, pochowali się po swoich budach i budkach, ni nosa, ni palca nie wystawią, by coś zaaranżować; rozumiem, starzeją się, ale bez przesady, nie aż tak szybko. Jedyne, co ich usprawiedliwia, to właśnie luty, zapluty.

Szczęśliwie, tegoroczna zima przypomina ocenzurowany film pornograficzny, żadnych ostrych akcji z długimi soplami lodu spadającymi przechodniom niekoniecznie przed nogami. Żadnych głębszych penetracji mrozu aż po same kości. Bez nadmiernego poślizgu zawieruchy. Ot, parę dosyć intensywnych śnieżnych pieszczot, które jakoś nie zapadły w kończynach. Zawiało trochę z tej, trochę z tamtej, ale żeby tak dosadnie, rabelaisowsko, to nie, żadnych gargantuicznych napadów opadów.

Popularne seriale zostały zdetronizowane przez prognozy pogody. A wiecie, że podobno w najbliższy poniedziałek ma być w W-wie 14 stopni? Nie wierzycie? Istoty podłe, mdłej wiary, idźcie więc precz w stronę Białorusi, już tam was ogrzeją należycie pałkami.

Gdzie spojrzę, tam zbierają podpisy pod listę z wezwaniem, aby zaczęła się wiosna. Tak, już teraz, bo co tam, ludzie gadają, że zmiany klimatu, to zmiany klimatu, nie? Poza tym te skurczybyki podnieśli i wciąż podnoszą ceny gazu, dłużej ogrzewasz, więcej płacisz, ludzie, my nie chcemy wiosny, lepiej od razu lato, gwarantowane duże oszczędności. Nic z tego, zapluty luty jedzie wolno, normalnie kolejka mazowieckich kolei, i, o zgrozo kalendarzowa, będzie dłuższy o jeden dzień, co za podstępny przystępny rok. Urodzeni tego dnia praktycznie nie istnieją.

Jedni tracą nadzieję, kopytka do przodu, trumna na dół. Tak, samobójstw co niemiara, jak zwykle w lutym i za jakiś czas – w listopadzie… Drudzy pospiesznie afirmują miłe odsłony życia. W sklepach wcale nieśmiałe pierwsze rzuty nowych kolekcji. Ostatniej soboty parę spódniczek zamąciło w głowie mojej żonie, a że nogi i figura bez zarzutu, to była w pełni usprawiedliwiona, chcąc wrócić z jedną z nich do domu… Ostatecznie nie spodobał nam się fason, szkoda. Zapluty luty.

poniedziałek, 18 lutego 2008

To nie jest kraj dla biednych ludzi

Nie jesteśmy skąpcami, wręcz przeciwnie, na książki (szczególnie), kino, teatr czy operę wydajemy bez umiaru, ale wściekliśmy się wczoraj, gdy okazało się, że Multikino (i nie tylko) podniosło ceny biletów, i za obejrzenie w niedzielę To nie jest świat dla starych ludzi musieliśmy zapłacić 25 zł za osobę. Argument, że u nas ceny biletów w porównaniu do średniej europejskiej są i tak niewielkie, jest nie na miejscu, bo nasze dochody też są znikome w porównaniu ze średnią europejską.
- To nie jest film dla biednych ludzi – podsumowała nasze rozczarowanie żona.
Najnowszy film braci Coen rzeczywiście jest dobry, ale pozostawia obojętnym; zdarzyło się, co się zdarzyło, postrzelali, swoje powiedzieli, jedni padli, drudzy nie, ani to jakoś grzeje, ani ziębi. Zasłużone pięć gwiazdek, o szóstej, sugerowanej przez co niektórych, może sobie pomarzyć. I żaden ewentualny Oscar prawdy nie zmieni.
Wspomniana podwyżka, mam nadzieję, odbije się na pazernych sieciówkach; najgorsze, że np. w tzw. ambitnych kinach wcale nie grają wszystkiego, co należy (choćby filmu Coenów), zobligowani przez swoje kontrakty, dystrybucje itd. W efekcie wiele osób, które wydałyby te 18 zł za bilet, znów powróci do piractwa, torrentów, żałosnego złodziejstwa – ale co poradzić, skoro próbują nas ostentacyjnie skubać.
- To nie jest kraj dla biednych ludzi - dopowie moja żona.
A bez przesady, kino to nie jakieś nie wiadomo co, ot, powszechna i powszednia rozrywka, czasem bardziej porywająca, czasem mniej, żadne tam objawienie. Przynajmniej już teraz.

sobota, 16 lutego 2008

Kładka

Witajcie. Z daleka, jak widać, jestem zwyczajną kładką, łączącą Galerię Mokotów z drugą stroną ulicy, gdzie rozciągają się nowoczesne kompleksy biurowe, taki warszawski Manhattan, tylko bez widoku na Statuę Wolności, raczej na Statuę Zysku.

Witajcie. Ufundował mnie właściciel Galerii, żebym ułatwiła życie zmierzającym do mnie klientom, przyspieszyła ich chód, bo jak wiecie, czekać na światło zielone nikt nie lubi, a nuż najedzie na przechodnia jakiś szaleniec, nie tyle zmasakruje ciało na zebrze, ale stopy przejedzie i potem rekonwalescencja do końca życia, a nie ma gorszej sytuacji, niż bycie kaleką, pół warzywkiem, pół owocem swego żywota.

Witajcie. Codziennie korzystają ze mnie setki, jeśli nie tysiące klientów Galerii, mojej matki, mojej sponsorki. Kiedy osiągają mój środek, ja, delikatnie rozhuśtana, siłą specyficznego rezonansu, wprawiam ich w lekko niepokojące odczucie, że zaraz zostaną wypchnięci do góry niczym z trampoliny, wzbiją się do góry, lecz wcale tam nie zostaną i wcale nie wrócą na dawne miejsce, żadnej cyrkowej figury, po prostu padną ryjem na jezdnię, kończąc haniebnie jak stary wiejski kundel, co wyrwał się z łańcucha i nieobeznany z kodeksem drogowym spróbował przeciąć przelotówkę.

Witajcie. Ostatnio spotkał mnie niebywały przywilej, prezent i niespodzianka w jednym, przeszedł przeze mnie bowiem sam Dawid Kornaga, normalnie szedł, fakt, ale rozglądał się uważnie, spokojnie szedł, ale baczył na innych, gdy inni nie baczyli na niego, konsekwentnie szedł, szedł i przeszedł dzięki mnie, właśnie dzięki mnie na drugą stronę, do Galerii, gdzie spożył posiłek w restauracji Galicya, po czym wyszedł z niej, i znów, o bogowie kładek, mostów i przęseł, raczył skorzystać z mojego udogodnienia.

Proszę, mój drogi, chodź mną jak najczęściej. Ty mnie czujesz, doceniasz, wiesz, że jestem tu rozwieszona nieprzypadkowo, że ciężko pracuję dla chwały pracowników rozwijającego się polskiego kapitalizmu etc.

czwartek, 14 lutego 2008

Dzień dobroci dla bliźnich

Na Walentynki miłuj bliźniego swego prawie jak siebie samego. Zaproś go/ją do restauracji, niech restauracja zarobi na importowanym święcie. Kup mu/jej jakąś błyskotkę, niech jubiler zarobi na importowanym święcie. Prześlij mu/jej esemesa, niech operator komórkowy zarobi na importowanym święcie. Czego nie robi się dla bliźnich. No właśnie, czego się nie robi dla bliźnich?

Wiadomo, że miłość nie potrzebuje

1) ustaleń,

2) konstytucji,

3) dekretów.

Tym bardziej należy docenić potęgę anglosaskiego PR i marketingu, dzięki którym wesoła walentynkowa nowina – owa oczywista oczywistość – roznosi się dookoła niczym zapach działającego w sąsiedztwie McDonald’sa. My to jeszcze nie do końca łykamy, Polska to bowiem kraj krnąbrności, która jest nieuleczalna mimo hektolitrów wypijanej w fast-foodach i multipleksach coli i ton pożeranego popcornu, za to, paradoksalnie, w tak zhomogenizowanych religijnie i kulturowo krajach jak Bahrajn czy Dubaj gigantyczne walentynkowe serca nadziewają się na minarety, zagłuszając swoją namiętną masą przykazania cnotliwych imamów, a szukający rozpaczliwie pozamałżeńskiej miłości młodzi Arabowie tej walentynkowe nocy udają zbiorową amnezję i nie pamiętają ani sury z Koranu

środa, 13 lutego 2008

Winehouse


Amy Winehouse. Niepokorna, kontrowersyjna, uzależniona od narkotyków angielska wokalistka, dwadzieścia parę wiosen na karku, pytanie, ile jeszcze przeżyje, jeśli nałóg ją przezwycięży? Szkoda tego ciała, szkoda tych tatuaży, a przede wszystkim szkoda tego nadzwyczajnego głosu. Tak się składa, że mamy w rodzinie początkującą wokalistkę, która już koncertuje i nagrywa właśnie pierwszą płytę; może pasji jej nie brakuje, może zostanie drugą Dodą, ale głos obiektywnie ma po prostu mizerny, płaski jak ciasto na pierogi, zwyczajny jak fiat 126p za PRL-u, niecharakterystyczny i pozbawiony ikry. Talent albo się ma, albo nie. Amy głos powala uszy na... kolana. Jest dodatkowym instrumentem, wspaniale aranżującym i wydobywającym znaczenie słów.

Winehouse spodobała nam się dopiero niedawno (
ale nim otrzymała Grammy). Może nie cała płyta Back To Black (mam wrażenie, że mało jest ludzi, którym podobałaby się czyjaś płyta w całości, wychowani na singlach, składankach nie mamy cierpliwości do wypełniaczy, nawet jeśli wcale nimi nie są), ale jest tam parę kawałków, których można słuchać na klęczkach. You Know I'm Not Good, Back to Black czy słynny Rehab:

They tried to make me go to rehab
I said no, no, no.


Kwintesencja bycia prawdziwym artystą, nie jakąś pieprzoną popwydmuszką.

wtorek, 12 lutego 2008

Zakochane

Ferie. Idę po ósmej po Gazetę Wyborczą. Samochody jakieś takie rzadsze na Wąwozowej. Wybieram się „na miasto”. Niektóre ulice podobne do tych z filmu 28 dni później. No tak, pół Warszawy wyjechało do Zakopanego. Krupówki przypominają Marszałkowską. A może Nowy Świat. A może Krakowskie Przedmieście. Sąsiad, który z trudem mówi dzień dobry do sąsiada z klatki wyżej, na Krupówkach zmienia się nie do poznania, lepsza wersja bliźniego, spełnienie snów Chrystusa, Buddy i Gandhiego, a witam pana, i dalej, ma gest, serdeczne pozdrowienia, my dziś na Gubałówkę, a jutro na Kasprowy, a pan szanowny to gdzie, jednodniowa wycieczka na Słowację czy Kościelisko?

Oddajmy głos literaturze:

„Jeśli ktoś nie był nigdy w Zakopanym, warto, by wiedział, że to słynne miasto leży w niezwykle malowniczej niecce, otoczonej górami pubów i restauracji. Sezon trwa przez cały rok, anulowana jest niedziela oraz inne święta, każdy dzień to poniedziałek i praca przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Główna ulica nosi nazwę Krupówki i uznana jest za cud gospodarczy, bo zysk, jaki wyrabiają na niej lokale gastronomiczne, przewyższa wielokrotnie produkt krajowy brutto niejednego afrykańskiego kraju”.

Faktycznie, górale zbijają kasę, jaka śni się jedynie może oligarchom. Więc tańczą z radości. Cepry płacą, płaczą, płacą.

Był taki czas, że trzy razy z rzędu jeździliśmy do Zakopanego. Nie jesteśmy narciarzami, bardziej zainteresowani zjazdem procentowym... Zakopane ma tę zaletę, że człowiek nie sczeźnie tu z nudów, ma do dyspozycji:

1) kina (Niedoinwestowane, ale co tam. Raz, po marihuanie, wybraliśmy się na film – z braku laku, byle zabić czas – na totalne dno pt. Ostatni Samuraj, w którym Tom Cruise masakrował pradziadków kamikaze; coś na rozśmieszyło na Krupówkach, może pies, może kot, może ukraiński turysta, żona chichotka, ja – pan chichot, film za pięć minut, ona pada na kolana, umiera ze śmiechu, ja dołączam, ale film za cztery minuty, opanowuję się, przynajmniej się staram, łapię ją za rękę, ciągnę, ona na kolanach jedzie po lodzie, śniegu, cudem zdążamy, bo to nie Multikino czy Silver Screen, tu nie puszczają dwudziestu minut reklam),
2) teatr (obejrzeliśmy Kaligulę Camusa, dało radę, choć niektórzy przysypiali, bo tutejsza lokalna interpretacja jakaś taka niemrawa),
3) od niedawna park wodny (drogi jak nieliczne polskie autostrady, ale zdesperowani wczasowicze, którzy przyjeżdżają na dwa tygodnie, nie mają wyjścia, muszą się spłukać).

Z roku na rok ze zdumieniem zastawaliśmy powiększającą się ilość restauracji. I mimo zwielokrotnienia liczby stolików, i mimo przyrostu atrakcji gastronomicznych, wieczorem dosłownie miejsc brakowało, Owczarnia oblężona jak Stalingrad, Watra zaanektowana w stu dziesięciu procentach, przy wejściu walczą na noże o stolik, ławica gości w Czarnym Stawie... Gdzie spojrzysz, jedzący ludzie. Mlaskający. Przełykający. Bekający. Dziesiątki pożartych mieszkańców chlewni. Setki tysiące wyczyszczonych kurników. Brakuje tylko przetrzebionych sierocińców; głodny turysta w sezonie zje przecież i ludzie mięso. Słowem, Zakopane. W konsumpcji zakochane.

poniedziałek, 11 lutego 2008

2921

Tyle dni minęło od czasu, gdy mężczyzna poznał kobietę i vice versa. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy tego nie uczcili, tym razem w Sheesha Lounge, przy zestawie wyśmienitych przystawek (podwójna porcja Kebdah Mashweyah, czyli grillowane kawałki wątróbki drobiowej podane z pikantnym sosem z cebulki, Warak Anab, czyli liście winogron faszerowane ryżem z pomidorem i pietruszką, Hommos, czyli pasta z cieciorki i sezamu, a do tego trójkąty pity) oraz włoskiego wina, ukoronowanego fajką wodną, która – jak to się mówi – nieźle dawała. Byliśmy odurzeni. Jesteśmy zadurzeni.

niedziela, 10 lutego 2008

Na spokojnie

Ostatnio tak się jakoś składa, że to przeważnie my zapraszamy na różne eventy naszych znajomych, za to przeważnie nasi znajomi nie zapraszają nas na różne eventy. Kiedy gdzieś na mieście coś, to my zaraz po słuchawkę, mejla, żeby powiadomić, zaprosić, a kiedy gdzieś na mieście coś, to nasi znajomi zaraz po słuchawkę, mejla – żeby zostać powiadomieni, zaproszeni. Być może z nowym rokiem obrzydliśmy co niektórym, a co niektórzy stwierdzili, że być może z nowym rokiem my im obrzydliśmy. Trudno, nikomu nie będziemy biografii pisać; gdyby podliczyć, ile osób bawiło u nas na imprezach czy kolacjach, a ile z nich same zainicjowało jakieś kontrimprezy czy kontrkolacje, wyjdzie tego tyle co palców u jednej ręki, z amputowanym kciukiem… To oczywiście nie reprymenda, ani wyrzut, to smutna konstatacja.

Dlatego w sobotę miło było pojechać do znajomej malarki, która zaprosiła nas na to, co lubimy (i z czego tak łatwo nie zrezygnujemy mimo kłopotów zdrowotnych) – sheeshę. Uzbrojeni w wino Bumerang (owo słynne australijskie, które pierwszy raz poznaliśmy się na wieczorze literackim znajomego prozaika) ruszyliśmy wieczorem na dosyć odległą Sadybę, którą połykał powoli aromatyczny dym z fajki wodnej na ulicy Bonifacego.

Towarzystwo było grzeczne, podróżnicze, więc konsumpcja przystawek i procentów przebiegała w raczej przyjaznej atmosferze. Furorę zrobiło polecone przez nas radio BeirutNights.com, z idealną muzyką jako podkład pod fajkę wodną. Samowolny DJ wyszukiwał również na YouTube takie perełki jak Jesteś szalona Boysów czy Lubelski Full z „wokalistką” wyglądającą jak młoda Beata Kozidrak, ale to nie była Beata Kozidrak. Jeden taki twierdził, że kultura afrykańska bije europejską, więc założyłem szaty sofisty i hejże, do boju retorycznego…

czwartek, 7 lutego 2008

Zioła na całe zło

Był sobie mężczyzna straszliwie przeziębiony, z żoną jeszcze bardziej chorą, co trudno sobie wyobrazić, a jednak trzeba, bo taka prawda i basta. Rady duszy dobrej postanowił posłuchać i wybrać się do Apteki Bonifratrów na ulicy Sapieżyńskiej 3, gdzie sprzedają zioła lecznicze, całe multum ziół leczniczych na ból ciała, ale i duszy, bolejąca bowiem dusza osłabia ciało jak żadna choroba.

Była sobie Apteka Bonifratrów na ulicy Sapieżyńskiej 3, gdzie oprócz medykamentów polecanych przez osiągnięcia nauki ojcowie Bonifratrzy, w rzeczy samej Dobry Bracia, sprzedają potrzebującym medykamenty polecane przez naturę.

Był sobie Balsam Jerozolimski, rekomendowany przez znawczynię i praktykantkę owych ziół, ponoć absolutnie skuteczny przy infekcji dróg oddechowych.

Był sobie mężczyzna straszliwie przeziębiony, z żoną jeszcze bardziej chorą, co trudno sobie wyobrazić, a jednak trzeba, bo taka prawda i basta. I ten mężczyzna wszedł do Apteki Bonifratrów, stanął w kolejce do okienka z napisem preparaty ziołowe i stał tak długo, aż przyszła jego kolej i kupił Balsam Jerozolimski. Przed nim klient poprosił osiem wielkich butelek Antinervinum, ziołowy syrop uspokajający oraz cztery buteleczki Balsamu Jerozolimskiego. Mężczyzna straszliwie przeziębiony, z żoną jeszcze bardziej chorą, mimo wcześniejszego wahania, teraz go poniechał, pokrzepiony wiarą innych w cuda ziołowe.

Była sobie Apteka Bonifratrów na ulicy Sapieżyńskiej 3, gdzie po wejściu człowiek w miarę młody czuje się jak w Ciechocinku na deptaku, widok przygnębiający, mnóstwo starych, schorowanych ludzi, którzy trzęsącymi rękami sięgają po reklamówki obładowane preparatami ziołowymi, wydając na nie jedną trzecią emerytury; krople geriatryczne (odmładzają czy postarzają?), zioła na trawienie, spanie, zamiast kawy.

Był sobie Balsam Jerozolimski, rekomendowany przez znawczynię i praktykantkę owych ziół, zakupiony przez mężczyznę straszliwie przeziębionego, z żoną jeszcze bardziej chorą. Osoba dorosła winna zażywać go 3 razy dziennie po 30-40 kropli na cukier lub wodę, ale ile cukru, tego nie napisali, ale ile wody, tego też nie napisali, ufni, że kto zawierza Dobrym Braciom, ten prowadzony będzie przez swojego Anioła Stróża.

Był sobie Anioł Stróż, który miał pomóc mężczyźnie straszliwie przeziębionemu i jego żonie, jeszcze bardziej chorej, co trudno sobie wyobrazić, a jednak trzeba, bo taka prawda i basta. No niech spróbuje nie pomóc, Anioł i Balsam!

środa, 6 lutego 2008

Persepolis

Wczoraj dla odreagowania wybraliśmy się na Persepolis, film, o którym wszystko, co dobre chyba wszędzie oprócz Naszego Dziennika napisano. Przyznam, po projekcji poczułem się znacznie lepiej.

Czytałem komiks, więc mając takowe porównanie, mogę potwierdzić, że powyższa animacja trzyma poziom, brakuje może paru wyjaśnień tu i ówdzie, ale całość naprawdę świetnie się ogląda, żadnej łopatologii, historia jest zabawna, a jakże dramatyczna. Persepolis to wiarygodne ostrzeżenie przed rządami teokracji – z rozdania jakiekolwiek religii. Naturalnie, nie mam złudzeń, np. teokracja chrześcijańska nigdy by nie była tak straszliwa jak muzułmańska, z jej całą wschodnią tradycją okrucieństwa i strukturalnym brakiem poszanowania dla indywidualizmu.


Mroczny


Albo podpadliśmy bogu Asklepiosowi, albo gdzieś po drodze z Wiednia do Warszawy zgubiliśmy część odporności, bo praktycznie już od kilkunastu dni ciągle jesteśmy przeziębieni. A od tygodnia to kompletny dół, bessa w ciałach, przełyki utopione we flegmie; żona na antybiotykach, które pomagają, gdy się je zażywa, a gdy się kończą, choroba wraca jak przegonione cygańskie dzieciaki spod McDonalda; ja dawno po antybiotykach, które wcale mnie nie wzmocniły, przez ostatnich kilka dni znów miałem armatni kaszel; zużyliśmy setki chusteczek na katar, rolkę papieru i pół tony nerwów, o ile można je zważyć. Nie pomagają leki, witaminy, mandarynki.

Choroba udziela się psychice, wczoraj np. słyszę, że żonie żyć się odechciewa (nic dziwnego, przez chorobę bolą ją mięśnie, jest blada jak wokalistka rocka gotyckiego, normalnie chory chomiczek, który powinien zakopać się w wiórkach i przez miesiąc nie wychylać pyszczka). Idąc tą logiką – skoro odechciewa, to i ja jej zobojętniałem. Skoro zobojętniałem, zatem mnie nie kocha. Nawet jeśli twierdzi, że kocha... I tak to uporczywe przeziębienie rozpieprza psychikę, jej i moją. Jako jednostka porywcza często za dużo przyjmuję do siebie, wyobraźnia podpowiada dosyć mroczne fabuły, supozycje pisane są purpurowym atramentem, przed oczami przebiega tuzin czarnych kotów, a wrodzona gwałtowność nie szuka porozumienia, raczej konfliktu, by ustalić prawdę i albo coś naprawić, albo ostatecznie rozwalić. Człowiek nie wie, co mówi, nie wie, co myśli, jednych słów za dużo, drugich za mało, pauzy, zgrzyty, zadrapania. Na dodatek zero procentów, zero zimnych soków, coli z lodem; dobrze, że w tle nie leciał jakiś Bond, nie zniósłbym sceny, w której zamawia martini. Jeśli nie wyzdrowiejemy do weekendu, po prostu się wykończymy – przez kaszel, katar i zainfekowane przygnębieniem słowa.

wtorek, 5 lutego 2008

Kocham cię jak Irlandię


Art director Maciek pracował w agencji reklamowej TJB. Jarek był copywriterem i przeszedł na dniach do TJB z małej agencyjki DM; miał trzyletnie doświadczenie i parę nominacji do nagród branżowych, więc postanowił zmienić pracę, a przy okazji zarabiać o trzydzieści procent więcej.

Dyrektor kreatywny agencji TJB, Bartosz, uznał, że Maciek i Jarek stworzą nowy team kreatywny, odpowiedzialny za reklamy środków higienicznych dla kobiet. Maciek z jego graficznym wyczuciem wykreuje nowe, chwytliwe wizualizacje, zaś Jarka lekkie pióro nada komunikatom niezbędnej delikatności, niepozbawionej jednak retorycznej stanowczości, że tylko nasze tampony i podpaski są najlepsze.

Maciek i Jarek poznali się więc podczas projektowania layoutu dla nowej linii wkładek; powstające ogłoszenie miało być zamieszczone w pismach dla młodych dziewczyn.

Natychmiast się w sobie zakochali.

Co to była za miłość, tego żadne hasła nie opiszą. Maciek, mężczyzna krępy, intensywnie owłosiony, działał na wiotkiego Jarka wprost odurzająco. Jarek, o tyłeczku skoczka narciarskiego, szczupły jak paluszek solony, potrzebował w życiu męskiego oparcia. W przerwie między kolejnymi wersjami tekstu reklamującego nową linię wkładek, pisał wiersze o mięsistych ustach Maćka, które pożerały go na dzień dobry do ostatniej kosteczki i wysysały z niego resztki oddechu.

Niestety, praca nad layoutem nie posuwała się przez to do przodu. Zadurzona para, zbyt zajęta sobą, nie wyrobiła się z pierwszym terminem przedstawienia projektu klientowi. Wezwani przez Bartosza, zostali upomnienia, że choć tu, w TJB, szanuje się, ba, wręcz ceni odmienność, która gwarantuje oryginalność na polu artystycznym i quasi-artystycznym, to terminy są święte i o apostazji czasowej nie ma mowy.

Zmartwił się Maciek, który nie dotąd unikał romansów w miejscu pracy. Strapił Jarek, który był przecież na okresie próbnym. Przestali lgnąć do siebie, sądząc, że dzięki temu praca przyspieszy. Nic z tego, zrobiło się drętwo, sucho i jakoś tak posępnie. Tam, gdzie miłość usycha, tam i otoczeniu się dostaje.

Aż się pokłócili o jakiś drobiazg, błahostkę co do koloru, a może słowa, teraz to bez znaczenia, bo rzucili się na siebie i poczęli okładać, Maciek Jarka myszką, Jarek Maćka klawiaturą, tak się okładali, darli z siebie ubrania, że przylgnęli do siebie, i tak pozostali, z przyklejonymi do siebie ustami, z dłońmi zapuszczonymi pod wpół rozpięte rozporki.

Bartosz, który przybiegł do pokoju, gdzie starł się ze sobą team kreatywny, złapał się za głowę. Kazał postronnym opuścić pomieszczenie.

- Ale da im burę – syczeli zadowoleni homofobi.

Kiedy drzwi trzasnęły, Bartosz rzucił się na roznamiętnionych pracowników i zaczął krzyczeć:

- Mnie też tak całujcie! Też, proszę, proszę! - Ukląkł i zamknął oczy, czekając, czy spełnią jego polecenie służbowe.

Obecnie agencja TJB zgarnia większość nagród na festiwalach reklamy. Jej wonderteam, a właściwie wondertrio kreatywne tworzy olśniewające pomysły. Niech mi ktoś powie, że uczucia nie wspierają kapitalizmu, to go wyśmieję – musimy wybudować drugą Irlandię, nieważne, kto z kim, byle z miłością.

poniedziałek, 4 lutego 2008

Nieskalani rycerze Pana Boga

Sprzedawcy płyty The Apostasy, nagranej przez moją ulubioną, polską grupę blackmetalową Behemoth, a także sam zespół nie mogli liczyć na lepszą reklamę. Jak mocno trzeba mieć namieszane pod czaszką, by – jak podają dzisiejsze serwisy informacyjne – pozywać muzyków do sądu za podarcie Biblii podczas koncertu i naigrywanie się z katolicyzmu? Jak nieskalanym sumieniem cieszy się na co dzień szef Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami, pan Ryszard Nowak, i jak widocznie bliskie stosunki musi mieć ze swoim Bogiem, że bierze nieboraka w obronę przed paroma śmiertelnikami, a do tego swawolnymi artystami, tego nie opiszą żadne słowa. Ja, gdybym był Bogiem, w którego wierzą ci z Komitetu, po prostu bym się załamał. Robią z niego ostatnią ciotę, która nie da sobie rady, potrzebuje sądów III RP, prokuratorów, kajdanek, krat i grzywien. Panie Boże, chroń siebie przed takimi wiernymi.

niedziela, 3 lutego 2008

Kafeterka

Dziś niedziela, więc po wczorajszej pełnej 1) wina, 2) nachosów, 3) serów, 4) makaronu z kurczakiem, 5) oliwek i innych różności kolacji ze znajomymi, serdecznie Państwa zapraszamy na domową kawę z włoskiej kafeterki. Espresso będzie mocne jak szczękościsk bulteriera, prosimy przygotować się na znaczne przyspieszenie bicia serca; niczym dzwon kościelny w rządzonej przez księdza twardą ręką i mocnym językiem wsi podlaskiej ("Natychmiast mi tu na mszę!"). Na pewno unikniecie Państwo tego granicznego stanu, który dawno temu pozbawił życia monsieur Balzaka, ale ryzyko, że rączki zadygotają, bardziej niż możliwe. Dobrze to Państwu zrobi, podobno jesteście bardzo przeziębieni. Prosimy się nie stresować, pić do ostatniej kropli i rozkoszować się leniwą niedzielę. Nie taką leniwą? Tak, słyszeliśmy, że Państwo ciągle czytają, cóż, po takiej kawie oczy też będą szybciej pracować, dwie strony migiem przeczytacie. No, pić, nie dyskutować.

piątek, 1 lutego 2008

Tesco

W samo południe. Tesco i ja. Właściwie to ja w Tesco. Po prowiant i napitki. Tzn. po napitki i prowiant, licząc w kolejności ważności.

Sporo starych ludzi. Nie spieszą się, nie gubią dzieci między regałami, niektórzy za to wyglądają tak, jakby sami się zgubili. Rzadko który decyduje się na kradzież; trzeba mieć nie lada wprawę, by trzęsącą się ręką schować pasztet w kieszeni płaszcza. Klienci idealni – poza tym, że nie kupią dużo. Przystają zauroczeni przed niektórymi towarami, wahają się, biedni, co wybrać z danego rangu. Są ofiarami PRL-owskiej szarugi, gdzie rządziła jedna partia i jedna marka produktów w danym przedziale. No, może przesadzam, zapewne nie było takiego zakapiorstwa jak w Rumunii czy DDR, wesoły barak jest faktem, czy to się komuś podoba, czy nie, ale świadomość, że niektórzy przez kilkadziesiąt lat wpieprzali ciągle to samo, ciesząc się, że zbliża się do Polski statek z zielonymi pomarańczami z Kuby, po prostu dobija.

Jedna staruszka od co najmniej pięciu minut stoi przed półką z ketchupami. Tu Heinz, tam Pudliszki, tu marka Tesco, tam coś jeszcze, nawet Ojciec dyrektor nie pomoże, co wybrać. Akurat kończy się nam Heinz, ale postanawiam dla odmiany na Pudliszki. Podchodzę i bez wahania biorę słoiczek. Staruszka, zaintrygowana moim bezdyskusyjnym wyborem, również sięga po Pudliszki. Wczytuje się, niby udając, że coś tam bada na etykiecie. Po chwili widzę, że wrzuca słoiczek do koszyka. No to pięknie, niechcący przysłużyłem się kapitalistom z Pudliszek.

Wózek przybiera na wadze jak kobieta w ciąży, produkty co prawda nie kopią, ale coraz bardziej ciążą, i to tak, że wózek zamienia się w mały skład kolejowy; ładuję sporo butelek, cola, 7 UP, piwo pszeniczne. Udana wizyta w dziale im. Bukowskiego, jak nazywam dział monopolowy. Pakuję wina chilijskie, kalifornijskie i… Bumerang (lało się na wieczorze literackim znajomego prozaika, pozostał sentyment). Jeszcze whisky, jeszcze Wyborowa, koszyk, który wziąłem dodatkowo na alkohol, waży już pół tony procentów.

W dziale mięsnym zauważam z radością unikalną promocję. ŚWIEŻE MIĘSO PROSTO Z KENII. Z dopiskiem: LUDZKIE. Uzasadnienie jest proste, w wyniku ostatnich krwawych rozruchów powstała nadwyżka, którą zmyślni przedsiębiorcy szybko wykorzystali, wykupując hurtowo ciała poległych. Co tam, decyduję się na pół kilo z jakiegoś nieszczęśnika spod Mombasy. Zachowuję się paskudnie, jestem jawnym kanibalem, niezważającym na cudzą tragedię. Żebym tylko nie miał alergii.

Po chwili, kompletnie zbity z tropu, widzę dwie hostessy, które częstują ciepłą spermą z padniętego byka.

- Zabił go wielki toreador – zapewniają. – Niech pan spróbuje, wzrost potencji gwarantowany.

- Nie narzekam.

- Nie szkodzi, od przybytku głowa nie boli. Główka, chi, chi – mówi jedna z hostess, chwytając mnie za głowę i dociskając do swojego biustu.

- Jasne… - jęknąłem. Przypomniała mi się Carmen, raz bykowi śmierć.

Karmią mnie na zmianę byczą spermą, ta aż mi z ust paruje. Za mną ustawia się kolejka panów w średnim wieku.

Zmierzam w stronę kas. Anioł stróż, choć w niego nie wierzę (ale mu to nie przeszkadza, wręcz podnieca; co za niewolnik!) pomaga mi pchać wózek. Jaki z niego anioł, toż to łysek z pokładu Tesco.

To były wyjątkowe zakupy.