czwartek, 31 stycznia 2008

Dziecko ulicy

Zamiast iść wczoraj na obiad do jakiejś normalnej restauracji w okolicach ul. Targowej na Pradze, to nie, my tacy skromni, tacy bez ąę, ćś, źdż, tacy prosocjalni, tacy prawie że lewicowi (na papierze) wpadliśmy na lunch do czegoś, co przypomina bar gastronomiczny; a gdyby tam mieli na ścianach fotosy księżyca, byłby astronomiczny, a gdyby tam mieli fotosy Bitwy pod Racławicami Kossaka i Styki, byłby panoramiczny, a gdyby tam mieli fotosy kobiecych łon, byłby ginekologiczny.

Ale był jaki był, z garkuchnią, co nie szczędziła w rozsiewaniu zapachów. Jedzenie w miarę dobre, choć nieco przesolone. Nie dziwmy się, pracujące tam panie sprawiają wrażenie, że ich życie jest przepieprzone, więc jakże by nie miały przynajmniej przesalać? Trochę zgryźliwe, lecz właśnie takie być powinny w miejscu, gdzie się gryzie, przeżuwa, połyka.

Wtem wchodzi do środka facet średniego wzrostu, ni dziad moczowy, nic dresiarz, żaden też odpychający alkoholik z czerwonym nochalem, czy menel, który urządził sobie wycieczkę z bliskich Szmulek w okolice Bazaru Różyckiego, raczej praski niebieski ptak, w kurtce całkiem porządnej, spodniach bez zarzutu, twarz ogolona, czapka z daszkiem.

- Po ile ta zupa? – Facet staje nad dziewczyną i wskazuje palcem na jej talerz.

Zaskoczona odpowiada:

- Dwa złote pięćdziesiąt.

- Dobra?

- Dobra...

- A co tu mają jeszcze?

- Tam jest lista – zniecierpliwiona wskazała na rozwieszone na ścianie menu.

Ptaszek wpatruje się na nie i zaczyna machać swoimi niebieskimi skrzydłami, robi się go pełno w małym lokalu. Pyta głośno:

- Kto da mi dwa pięćdziesiąt na zupę? Ja jestem dziecko ulicy.

- Panie! – Krzyczy bufetowa. – Panie, tu jest bar, proszę się uspokoić!

- Ale ja jestem... dziecko ulicy. – Usprawiedliwia się, absolutnie nie zbity z tropu, wręcz przeciwnie. Gdyby policjanci zastali go z zakrwawionymi rękami, którymi wyjmowałby nóż z ciała ofiary, wyjaśniłby im, że musiał zabić tego burżuja, co nie chciał odpalić mu pięć złotych na szlugi, ba, miał pełne prawo do zaszlachtowania bogatej świni, bo on jest przecież dzieckiem ulicy.

Mężczyzna podchodzi do gościa, który właśnie kończy jeść. Na talerzu zostało trochę resztek.

- Dokończę, co?

Gość nie wie co odpowiedzieć. Kiwa głową. Inni klienci patrzą na bezwstydnego głodomora; wiedzą, że więcej tu gry, niż burczenia w żołądku.

Mężczyzna bezceremonialnie siada przy talerzu z resztkami i wymiata je w przeciągu kilku sekund.

- Co się patrzycie, ja jestem dziecko ulicy – podkreśla. – A ma pan dwa pięćdziesiąt? – zwraca się do swojego mimowolnego dobroczyńcy, zawiązującego szalik. Ten, jakby zahipnotyzowany bezczelnością, daje mu coś do ręki. Nie coś, to dwa pięćdziesiąt. A może pięć złotych...

Dziecko ulicy wychodzi w pośpiechu z baru. My za nim. Po chwili widzimy, że próbuje wbić się do pobliskiej Biedronki. Tam niekończące się kolejki do kas, nie ma szans na... piwo. Zniecierpliwione dziecko ulicy skręca w pobliską ul. Kijowską, by szukać kolejnej szansy.

środa, 30 stycznia 2008

Bez nazwiska

Na 40% zasłużonym bohaterem wieczoru promocyjnego w klubie Punkt (Aleja samobójców autorstwa Krajeńskiego i Czubaja) został jego prowadzący, pan...

- Kornaga, tylko bez nazwisk, mendo jedna pisarska. Już dostałeś opierdol, że jak ostatnie chamidło radzisz diwie operowej, by schudła o 10 kilo, więc pohamuj się z pokazywaniem pazurków.

- Ale ja tak z ironii... Ja i sobie dowalam, jak trzeba. Diva nie święta krowa, a wygląda jak krowa.

- Stul pysk, wampirze paskudny! Opowiedz bez nazwisk, jak było w Punkcie i idź na drinka albo butelkę Cisowianki. OK?

- No dobrze.

Prowadzący Bez Nazwiska, który z kolei w 2005 r. wspaniale poprowadził mój wieczór literacki z okazji wydania Gangreny, tym razem mimowolnie wysunął się na prowadzanie przed bohaterami wieczoru. Pamiętam, wtedy chciałem, by napił się ze mną po kieliszku wina. Oświadczył, że jest byłym alkoholikiem. Nie wolno mu pić.

Przez ten czas widocznie wiele się zmieniło. Wczoraj wyglądał na byłego byłego alkoholika. Nie jest to jakiś zarzut, wręcz przeciwnie, żadnej hipokryzji, żadnego podnoszenia podbródka. Każdy człowiek ma prawo pić, ile mu się podoba i kiedy mu się podoba. Także pan Prowadzący Bez Nazwiska.

Tylko że przez to niechcący wystawił się na plan pierwszy.

Postronni zastanawiali się, może nie pijany, może jakieś leki, może wątroba, może nerki, może dusza? Jeśli nie 40% szaleństwa, to zapewne inna przyczyna.

Ale przyczyna nas nie interesuje. To sprawa pana Prowadzącego Bez Nazwiska. Nic nam to tego, a tobie – Kornaga – tym bardziej, maro wstrętna, złośliwa.

Niech obrazy mówią same za siebie. Prowadzący Bez Nazwiska miał problemy z mówieniem, składnia mu się zapętliła, jakby nie pamiętał, o co chciał zapytać. A jak pytał, to nie pamiętał, o co właściwie i po co. Policzyliśmy, że kiedy Czubaj opowiadał o książce, siedzący za nim Prowadzący Bez Nazwiska siedem razy kichnął. Dwa razy wypadły mu z ust na stół i podłogę przeżuwane paluszki, które dziwnie wolno przeżuwał. Spotkanie zaczęło się o 20.15, skończyło praktycznie pół godziny później; Prowadzący Bez Nazwiska gasł w oczach, aż żal go nam się zrobiło.

Zobaczyłem go ponownie w toalecie. Prawie nie kontaktował. Nie widział. Zataczał się, opierał o ścianę. Daremnie próbował się dostać do kabiny, w której ktoś już był. Potem do drugiej, również zajętej.

Wierzę, że facet dojdzie do siebie, bo tęga z niego głowa. Cokolwiek doprowadziło go do takiego stanu, niech wyparuje z organizmu i da mu spokój na długi czas. Lepiej, żeby nie kroczył swoją prywatną aleją samobójców.

niedziela, 27 stycznia 2008

Carmen

Zdecydowanie lepiej ogląda się i słucha oper w innych językach niż polski, który szeleszcząc wprowadza zamęt i zażenowanie. Carmen, jak wiadomo, jest po francusku, z polskim tłumaczeniem na wyświetlaczu; brzmiała po prostu bosko, a o genialnej muzyce Bizeta nie wspomnę, bo to już klasyka, bo to już pomnik, przed którym kolejne pokolenia widzów (a i domatorskich miłośników klasyki) winny składać wieńce kwiatów w podzięce za wywołujące gęsią skórkę melodie. Główną rolę gra Małgorzata Walewska, o głosie – jak wiadomo – przewspaniałym. Rozumiem sceniczną umowność, a także oczekiwanie, by heroiny odtwarzany były przez głosy nieprzeciętne. Jednak pani Walewska, w sumie czterdzieści trzy lata na karku, mimo walorów gardła, nieco przyćmionej przez czas aparycji (ale nic to), trochę nie pasuje do roli pięknej Carmen. Jest po prostu zbyt tęga, ot co. Nikt normalny nie uwierzy, nawet przy całej sceniczności, że wszyscy mężczyźni zadurzają się w kobiecie z wałkami tłuszczu; widać to szczególnie w pierwszym akcie, gdy Carmen ma na sobie obcisłą bluzkę.

Opera była nabita do ostatniego miejsca. W czasie dwóch antraktów mieliśmy przednią zabawę, obserwując co dziwaczniejsze persony, dla których – niestety – wyjście do opery to chyba jedyna rozrywka w roku, więc jak idą, to pragną porazić otoczenie w sobie wiadomy sposób. A to już nie te czasy, gdy w czasie antraktów załatwiano dynastyczne sprawy, swatano, mordowano i knuto spiski.

Widzimy matkę i córkę. Ot, matka i córka, co w tym zwyczajnego? Na pierwszy rzut oka – strasznie kasiaste. Torebeczki, buciki, szale z wyższej półki cenowej. Co z tego, skoro jeszcze bardziej się przez pogrążyły. Matka zafarbowała sobie włosy na wściekle rudy kolor, maźnięty poziomymi pasemkami, nawiązującymi do tygrysiej karnacji; normalnie miast koneserki muzyki zrobiła z siebie podupadłe, szukające za wszelką cenę klientów kurwiszcze z okolic Poznańskiej. Jej córka prześliczna, zgrabniutka, chodząca-przyczyna-erekcji, co z tego, skoro założyła krótką, bufiastą sukienkę, w której wygląda jak jakiś pajac, mający za chwilę swój prywatny występ w jednej z sal opery. Przyznajmy, znaleźliby się chętni.

Na korytarzach krążyło stado wychudzonych kleryków (zaczną tyć dopiero po wyświęceniu na księży). Nie powinni ich tu przywozić, cyganka Carmen to symbol nieokiełznanych żądz, urodzona kusicielka i mącicielka męskiego serca, żadna tam Maria Magdalena, Carmen przenigdy by Jezusowi stóp nie natarła, raczej co innego. Choć niektórzy twierdzą, że i ta pierwsza to robiła.

Wtem widzimy... upiora w operze. Starsza pani, co suknię dostojną włożyła, wachlarzem swój status społeczny dokoła rozsiewa, zafarbowane na lisa włosy w kok upięła, wielka, tłusta chodzi tam z powrotem, pozwalając plebsowi dziwować się jej splendorowi, a przerażająco przy tym wygląda, naderwana nazbyt widocznie przez przemijanie, debilnie przesadzony makijaż, anachroniczny arystokratyzm.

Sporo też grzeczniutkich dziewczątek pod rękę z grzeczniutkimi chłopaczkami. Ktoś powie, że tylko freaki w operze bywają. No bez przesady, przecież byliśmy tam i my, a my jesteśmy kochani, mili, życzliwi, ostoja normalności, najlepsi z najlepszych, my jesteśmy marka sama w sobie, choć z ideologią no logo, torreador!


Lody na patyku

W sobotnią noc wykazaliśmy się nie lada odwagą, wybierając się na imprezę urodzinową naszego znajomego. Wiatr był nieprawdopodobnie silny, taki tropikalny, który wyrywa palmy, przekręca pagody, przewraca słonie, rzuca pytonami. Pałac Kultury i Nauki aż się przechylił z przerażenia. Pewien poseł PiS-u wyszedł z pokoju hotelowego, i gdzieś go wywiało; znów o jednego mniej w klubie, uf!

Żeby nie było nam za dobrze, to jeszcze ciął deszcz. Poziomo. Kto nieopatrznie otwierał parasolkę, jakaś moc wyrywała mu ją z dłoni, zamieniając na parę sekund w zwariowaną ćmę.

Ale dotarliśmy, mokre kurczaki. Party miało bardziej charakter konwersacyjny niż jumpingowy, więc w efekcie nadawaliśmy jak młodzieżowa rozgłośna radiowa. Poznaliśmy m.in. świetną parę Anię i Maćka, a ja rasową dziennikarkę radiową – Kasię.

Kasia powinna prowadzić na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych wykład monograficzny Reportaże z Ziemi Świętej (i Ostrzeliwanej). Jej opowieść o Izraelu, zeszłych i obecnych konfliktach z Palestyńczykami to gotowy do druku artykuł. Mieszkała w kibucu. Co najmniej dwa razy uniknęła śmierci w zamachu bombowym (raz stała przez chwilę przy samochodzie, który kilka minut później wyleciał w powietrze). Normalnie Wojciech Jagielski w spódnicy.

Trochę lat minęło od mojej lektury Wojny Żydowskiej Flawiusza; wczoraj starożytność mieszała mi się ze współczesnością, Stary Testament z Koranem. Przypomniał mi się przy okazji mój ulubiony film z czasów młodości, lekko erotyczna komedia produkcji niemiecko-izraelskiej Lody na patyku. Natłukli tego z osiem sztuk. Chyba z kilkanaście razy je obejrzałem. Humor w sumie prosty, później prostacki, lecz z pespektywy czternastolatka, oglądającego wyczyny trzech kumpli z Tel Awiwu, liczył się klimat filmu, spożywane owoce zakazane i ta przedziwna lajtowość, praktycznie niewyobrażalna w tamtym rejonie – a jednak możliwa. Tam, gdzie wybuchają bomby, ludzie spieszą z kochaniem…

Zatem viva Izrael, viva Victoria, jak śpiewała Dana International (piękna kobieta, która kiedyś była mężczyzną) w hicie Diva, zwycięzcy Eurowizji w 1998 r.

piątek, 25 stycznia 2008

Szmulki



Nie lubię się nad sobą roztkliwiać, szczuć Kasandrą, ale od wczoraj czuję się jakoś tak niemożebnie kiepsko, depresyjnie, rzęsy już, już wywijają mi się na opak, brzuch świdruje chyba stado uzbrojonych tasiemców, tak że tylko mnie pod młot kowalski wrzucić i ubić bitkę sezonu, i nakarmić nią pół syberyjskiego sierocińca.

Mój stan przypomina jedną z tych rozlatujących się kamienic na Szmulkach, tak, to trafnie oddaje mój aktualny status quo ciała i ducha. Szmulki. Miałem tam wczoraj nieprzyjemność pojechać bardzo późną nocą, do Fabryki Trzciny na ul. Otwockiej.

Po wojnie Szmulki, wschodnią część Pragi Północ, zasiedliła biedota, najubożsi z najuboższych. Władza ludowa niekoniecznie się nimi interesowała, więc kolejne pokolenia alkoholików i degeneratów reprodukowały kolejne pokolenia alkoholików i degeneratów. Tamtejsza Bazylika Najświętszego Serca Jezusowego (to są Jezusowe Serca, które są tylko Święte?) jakoś nie wygasiła jaskiniowych popędów i zwyczajów, walka o ogień, a właściwie o wodę ognistą, niezobowiązującą kopulację i cudze mienie zdefiniowała Szmulki na długie lata.

- Jak tam idziesz, to idziesz tam po wpierdol – w pierwszej połowie lat 90., po przeprowadzce do W-wy, niejednokrotnie słyszałem tę ostrzegawczą mantrę od znawców terenu.

Pomysł z przetworzeniem byłej fabryki w olbrzymi klub-teatr-i-co-tam-jeszcze Fabryka Trzciny był trafiony. Jednak okoliczne zdziczenie pozostało, co widziałem i wczoraj z bezpiecznej strefy prowadzonego przeze mnie samochodu.

Dopiero gdy wymrą (a dokładnie: sami się wykończą) ostatni mieszkańcy Szmulek, dopiero gdy wyburzy się ohydne, zaniedbane po kres możliwości kamienice, dopiero gdy wybije się miotaczami ognia ostatnie gady, będzie można tam budować nowy lepszy świat. Miłośnicy archiwaliów uronią łezkę, w sumie szkoda tak fotogenicznego terenu, gdzie spokojnie można kręcić bez sztucznych dekoracji filmy o Dzikim Wschodzie, zagładzie nuklearnej i następny remake Świtu żywych trupów.

W sumie, przy moim dzisiejszym nastawieniu, spokojnie mógłbym jednego z nich zagrać. Bez większego makijażu.


czwartek, 24 stycznia 2008

Gangrena - recenzja

Źródło: www.melante.bloog.pl

Gangrena… To bardzo delikatne słowo na określenie tego, czym jest główny bohater tego utworu. Tak, dokładnie, czym - a nie kim.
Sięgnęłam po „Gangrenę” zachęcona przez komentarze krytyków: „współczesna wersja Zbrodni i kary!”, „Szokująca, poruszająca, nikt nie przejdzie obok niej obojętnie (…)” itp. itd.
Po pierwszych dziesięciu stronach, przerzucałam kartki jak w gorączce. Coś mnie pchało do czytania kolejnych linijek, jakiś podstawowy instynkt, jakaś zwierzęca cząstka mojej natury. Ta opowieść, monolog gwałciciela - zabójcy, fascynowała mnie, ale też odpychała. Z upływem stron, który przypominał upływ krwi z jątrzącej się rany, nad fascynacją górę wzięło obrzydzenie. Z każdą stroną czułam coraz większy ucisk w żołądku…
Trudno napisać coś o treści tej książki. Jest tam przynajmniej jeden makabrycznie okrutny i brutalny gwałt oraz kilkanaście mniej okrutnych, ale przez to może jeszcze bardziej wyzutych z ludzkich uczuć, godności i moralności, gwałtów. Główny bohater jawi się jako człowiek bardzo inteligentny (jest matematykiem) i, w swoim mniemaniu, lepszy od innych ludzi. Krótko mówiąc – to psychopata pierwszej wody, który swoimi uczynkami próbuje udowodnić tezę Nietzschego o śmierci Boga. Gwałcąc brutalnie Emilię, kobietę, którą śledził przez wiele tygodni, wzywa Boga „czemu nie trzaśniesz mnie błyskawicą w dupę?”… I na dodatek samego siebie nazywa pomazańcem. Podrywa nastolatki w klubach, manipuluje nimi i gwałci, gdy są pijane. Nie mówiąc już o oszukiwaniu swojej dziewczyny – grzech chyba najbardziej nieszkodliwy, ze wszystkich jego zbrodni.
Druga strona, tego zardzewiałego medalu, to Babcia. Przypuszczalnie kobieta, która go wychowała. Tylko w stosunku o niej, Adam (główny bohater), wykazuje jakieś ludzkie odruchy. Cała reszta jego działań jest ściśle wykalkulowana, jak na matematyka przystało, obliczona na uzyskanie konkretnego efektu – zmanipulowania człowieka tak, by zrobił to, na co Adam ma akurat ochotę.
Czyżby więc autorowi chodziło o rozdmuchanie odwiecznego dylematu psychologów od resocjalizacji: „człowiek z twarzą potwora, czy potwór z ludzką?”??? Nie wiem. W każdym razie, jeśli ma to być współczesna wersja „Zbrodni i kary”, to czekam na drugi tom, bo w tej książce jest tylko zbrodnia.
Teraz powinno nastąpić podsumowanie, więc napiszę tak…
Gdybym musiała czytać tę książkę dłużej, niż dobę – rodzaj wyrafinowanej autotortury, teraz dochodzę do takiego wniosku – to w końcu podarłabym ją na małe kawałeczki i spuściła w klozecie.
Trzeba mieć mocną psychikę, by po lekturze tej książki, będąc kobietą, nie popaść w depresję i manię prześladowczą. Ja dzisiaj zrezygnowałam z makijażu i butów na obcasie – pewnie do jutra mi przejdzie (mam nadzieję).
Nie polecam tej książki kobietom (szczególnie tym, które przeżyły jakąś napaść).

środa, 23 stycznia 2008

Ursynów

W zeszłą sobotę, wybierając się do centrum z Kabat, zamiast metrem postanowiliśmy przejechać się linią 505, która objeżdża sporą część Ursynowa.

Prawie 50 minut zabrał nam dojazd do ul. Emilii Plater! Po drodze monotonny widok: bloki, bloki wysokie, bloki niskie... Wielka płyta, żebra legendarnej dzielnicy, uwiecznionej w Alternatywy 4.

Imielin i okolice – tu rodził się polski hip-hop. Nie tyle rodził, ile czerpał inspiracje. Bo i Bemowo, a więc inny, północny koniec stołecznego świata, miało swój zasłużony wkład. Ale klimat Ursynowa jest niepodważalny, niezwykle wtedy progresywny – pod koniec lat 90., gdy media chcąc nie chcąc dowalały kisielowym popem i słomiastym disco polo. Istotny jest też wkład przebiegającej przez Ursynów linii metra, która sugerowała jakąś taką nowojorskość, wielkomiejskość, czar metropolii, która nigdy nie śpi, bo ma sprawy do załatwienia, człowiek, więc idziemy, działamy, człowiek. Chyba nigdzie tylu narkodealerów nie przypadało na kilometr kwadratowy, ilu na Ursynowie, mało gdzie grasowała tak zorganizowana bandyterka, ze stadami pitbullów i rottweilerów, nigdzie też nie było tak pokazowych akcji i utarczek z psami.

Stokłosy, stary Ursynów – tutaj pierwsi blokersi pozowali do pism (np. Duży Format), zachłystujących się alternatywną, hedonistyczną kontrkulturą; siedzą przy klatce, palą, piją, pieprzą (się). 505 jedzie, wspomnienia wracają…

Tym bardziej warty wzmianki jest tekst Małgorzaty Spychały Blokersi – co to za jedni? (www.spychala.info) Może i po amatorsku napisany, ale wymienia solidnie popkulturowe nawiązania do blokersów, w tym m.in. jednego z bohaterów mojej pierwszej książki – początkującego rapera Gorzkiego z epizodu Piątek po 20-stej. Pisał o nim również kiedyś Paweł Dunin-Wąsowicz w Lampie, uznając go za pierwszy w polskiej współczesnej literaturze tekst, wykorzystujący w przemyślany sposób stylistykę rapową.

wtorek, 22 stycznia 2008

Worki

Przez ostatnie dni W-wa przypomina Londyn. Albo Bretanię w zimie – zamiast śniegu deszcz, mnóstwo deszczu. Pada rano, pada w nocy. Ja akurat lubię przez jakiś czas taką aurę (jako fan m.in. blackmetalu...), większość ludzi czuje jednak narastające przygnębienie. A to Blue Monday, a to gwałtowne spadki na giełdach, specjaliści od gospodarki obwieszczają recesję, a jak recesja, to bezrobocie, a jak bezrobocie, to zwolnienia, i w ogóle tylko się pochlastać, albo oddać honorowo krew na szczytny cel.

Tylko producenci czarnych worków na zwłoki nie mają powodów do narzekania. Prasa jedno, znajomi drugie, więcej dowodów nie trzeba. Na przykład ostatnia niedziela, po godz. 16. Intensywna ulewa miasto zalewa, szaruga głupa z ludzi struga, zmysł orientacji świruje. Przy ulicy Nowolipki, tuż przy przejściu dla pieszych samochód uderza w przebiegającego przechodnia, ciało leci jak manekin testowy w stronę przystanku autobusowego, gdzie pada bez ducha. Radiowozy z włączonymi kogutami w pełnej krasie, zbyteczna już karetka, gapie. I produkt pierwszej potrzeby – czarny worek.

Kiedy dwa lata temu urządziliśmy w naszym mieszkaniu Sylwestra, po kilkudziesięciu gościach została kupa śmieci i pustych butelek jak w monopolowym. Oprócz kilku reklamówek ze śmietkami, wyniosłem osiem zapełnionych po brzegi sześćdziesięciolitrowych worków. Przez trzy dni bolały mnie mięśnie i stawy. Zwłoki ważą znacznie więcej, są też większe, no chyba że dziecka. Na logikę potrzebny jest co najmniej dwustulitrowy worek, by pomieścić w nim sztywnego nieszczęśnika.

Szczególnie narażeni na bezwzględną konfrontację z pojazdem są staruszkowie. Niedowidzący, niedosłyszący, gaszeni przez biologię i postępujące schorzenia. Sąsiadujące ze sobą Dni Babci i Dziadka zapisały się w tym roku wyjątkową liczbą babć i dziadków, którzy nie dotarli na przyjęcia z ich okazji i nie odebrali prezentów od wnuków. I to wcale nie jest śmieszne.

Tak objawia się przesilenie zimowe; niewidzialny halny, panoszy się po całym regionie, mieszając w głowach. Minione wakacje zdają się sięgać przed naszą erę, nadchodzące wydają się nieosiągalną przyszłością na miarę XXV wieku. Niektórzy pocieszają się karnawałem, co z tego, skoro zaraz się skończy, a katolicki dyktat przytłamsi emocje i żywioł odreagowania w bałkańskim stylu przez całą zimę. Jeszcze inni szukają namiastki słońca. Znajoma żony poleciała na Teneryfę. Jej natura jest tak przedziwnie skonstruowana, że zawsze przyciąga jakieś nieszczęście, jakiegoś pecha, komplikację, przeszkodę, rozterkę. Nawet tam, na Wyspach Kanaryjskich dopełniło się jej małe prywatne fatum. Burze piaskowe zdarzają się na Teneryfie średnio dwa razy do roku. W różnych porach, niekoniecznie teraz. A jednak...

Godzina 12.30. Deszcz zamienił się w śnieg. Płatków co piór na kurzej farmie.



niedziela, 20 stycznia 2008

Degeneraci


Sobota. Około północy. Grzeczne aniołki dawno śpią, niegrzeczne rozprostowują skrzydła.
Aby dostać się z Hard Rock Cafe do metra Centrum, zaraz po wyjściu z klubu trzeba przejść przez niezwykle obskurne przejście podziemne pod ul. Emilii Plater, a potem to już prosta droga do stacji.
Przejście jest nieprawdopodobnie odpychające. Sąsiedztwo z zapuszczonym Dworcem Centralnym robi swoje. Natural born mendy, żule, narkomani i kobiety upadłe często-gęsto człapią tam i z powrotem przez przejście, czatując na swoją szansę, która nie nadchodzi. Spieszący do Hard Rock Cafe czy centrum handlowego Złote Tarasy ludzie mają gdzieś udawane cierpienie dobrowolnych straceńców, próbujących wyżebrać parę złotych na wodę ognistą i inne dopalacze.
Gdyby nie szczali po kątach, gdyby nie zionęli tym i owym, gdyby nie byli sobą... może ktoś by się zlitował.
Ale te ludzkopodobne stworzenia mają jeden cel: własne zadowolenie. Stanowią encyklopedyczny przykład świata wykluczonych, normalnie bohaterowie z powieści Bukowskiego; ale bez poczucia humoru. Tuż obok świątynia konsumeryzmu, a paręnaście metrów pod ziemią, w przejściu autentyczne odpadki społeczne, wykolejeńcy i przestępcy, nieszczęśliwcy i niewolnicy najniższych popędów.
Nic więc dziwnego, że gdy wyszliśmy w czwórkę z Hard Rock, nie mieliśmy najmniejszej ochoty na konfrontację z podziemnym ciemnym ludem. Na bezczelnego przeszliśmy przez ulicę, i na pewno nie po zebrze, której tam nie ma, a być powinna - choćby dlatego, że po drugiej stronie znajduje się przystanek autobusowy.
Dwóch policjantów, na oko jeszcze smarkaczy, którzy co dopiero skończyli szkołę policyjną, patrzyło na nas wyczekująco. Stali u wejścia do przejścia.
Tak, będzie mandacik za przechodzenie w niedozwolonym miejscu. Nawinęli się im naiwni.
- W tym miejscu się nie przechodzi - oświadczył stanowczo jeden z nich.
Dyskusja nie miała sensu. "Na władzę nie poradzę", mawiał jeden z protagonistów filmu Vabank. Warto o tym pamiętać podczas bezpośredniej konfrontacji. Trochę pokory nie zaszkodzi. Szczególnie aktorstwa i bezpretensjonalnej spontaniczności. Może mało zarabiają, za to dużo mogą. Podskoczysz, to się nie pozbierasz. Z ulicy. Stołeczni raperzy, choćby ze składu Hemp Gru
wiedzą, o czym rymują:
Nienawiść do policji tak zostałem wychowany
Ten kto z nimi trzyma na zawsze jest przegrany
Nienawiść do policji tak zostałem wychowany
Ten kto z nimi trzyma na zawsze jest przegrany
(...)
Nienawiść do policji tak nas wychowano
Tępić frajerstwo tak wychowano nas
Z tysiąca przyczyn i tysiąca powodów
Będziemy głosić wszyscy na cały świat
HWDP śmierć kurwom i frajerom
Na zawsze wolność ludziom i złodziejom
Ty gdzie kryminalny syf sprawiedliwości brak
Bez przebaczenia świat wokół przestępczy szlak
Patrzę w to życie ziom wciąż widzę to
Jebana policja tylko przemoc i zło
Ziomków mnóstwo za więzienną kratą
Grube wyroki chuj nie wiadomo za co
Pogrążyć się jest łatwo trudniej wydostać
Nienawiść była jest i musi zostać
Spójrz dookoła ziom otwórz oczy
Tysiące pokus ziom nie trudno zboczyć
Ja nie dam się zaskoczyć to myśl przewodnia
Idę do przodu jak żywa pochodnia
(...)

Niby policja to porządek, reprezentanci państwa, ostoja sprawiedliwości i porządku, lecz jeśli o gorącej porze zakwalifikują cię do elementu, podejrzanej alternatywy, to wpierdol murowany.
Świadomy tego odpowiedziałem:
- Tak, to prawda. Ale tam w przejściu degeneraci grasują. Baliśmy się.
Młodzi policjanci otworzyli usta. Może i serca. Nie rozumieli do końca owych degeneratów, ale brzmiało to nieprzeciętnie autentycznie, szczerze, jakoś tak groźne i bezdyskusyjnie. Nie protestowali, przyjęli niewytłumaczalne wytłumaczenie i puścili nas wolno.
Degeneraci grasują!
Degeneraci grasują!!
Więc teraz zaoszczędzone na niewystawieniu mandatu pieniądze zainwestuję w kolejną książkę i dobre, naprawdę dobre wino. Musimy wypić za ich, dzielnych chłopaków, zdrowie. Ku chwale ojczyzny!

sobota, 19 stycznia 2008

Krople


O takich dniach, jak dzisiejszy, ludzie w miarę kulturalni mówią, że jest pod psem, a rozeźleni - że... Cóż, inwencja lingwistyczna nie zna granic, nie mówiąc już o umiarze.
Nie wiem, jak w górach, w W-wie pada praktycznie od rana. Nic się nie chce, a jak się chce, to tak, że prawie się nie chce. W powietrzu niewidoczne duszki lenistwa podsuwają zachęcające wizje rozwalenia się na sofie, rozłożona gazeta nadstawia swoje szpalty, by je posiąść oczami na parę godzin, butelka chilijskiego wina sama się grzecznie odkorkowuje, kieliszki łaszą się pod ręką. Wszystko mówi:
- Wrzuć na luz.
Mamy gości, więc bez względu na to, czy śnieg, czy deszcz, czy bomby, roje zmutowanych szerszeni, akwizytorzy Amwaya, my i tak przemierzamy miasto, kawa, procenty, kalorie niosą, kopią, popychają. Teraz chwila relaksu, lecz za pół godziny kolejna porcja rozrywki - w Hard Rock Cafe.
Zauważyłem, że z wiekiem robię się coraz bardziej rozrywkowy. Niektórzy moi koledzy dziadzieją, w domciu pozostają, tu herbatka, tam kapcie, kiciu, sryciu i te pe. A ja nic, pysznie hardy, po paru godzinach pisania, wychodzę łapać kolejny kres nocy. Byle ten zapał nie zaprowadził mnie kiedyś to do dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie. A jeśli. A jeśli, to... zapłacę za to.

czwartek, 17 stycznia 2008

Bukowski

Mam ambiwalentny stosunek do prozy Charlesa Bukowskiego. Poznałem ją dawno temu dzięki jawnie autobiograficznym powieściom Bukowskiego – Factotum, Listonosz czy Z szynką raz oraz paru tomom znakomitych opowiadań (m.in. Kłopoty to męska specjalność, Najpiękniejsza dziewczyna w mieście), właściwie najżywiej oddających jego zapijaczone życie. Jego i wszystkich wykluczonych przez amerykański system. Tych, których wykluczał, bo z natury byli za słabi i tych, którzy wykluczali się z niego dobrowolnie, wybierając życie outsiderów.

Bukowski mistrzowsko opisał ludzi z antypodów społeczeństwa. Bez sentymentu, bez pretensjonalnego użalania się nad ich przesranym życiem, a zwłaszcza bez wymuszonego humoru. Bo właśnie dowcip jest jedną z największych zalet jego prozy.

Szukając literackich odpowiedników, niektórzy twierdzą nie bez słuszności, że Bukowski to taki Hemingway z bonusem satyry. Mnie z kolei Bukowski bardziej kojarzy się z Henry Millerem, szczególnie z jego genialnym Sexusem z trylogii Różoukrzyżowanie (Zwrotników nie trawię, czytając ledwo uszedłem śmierci, tak się wynudziłem) – ta sama brutalność i szczerość, lecz stylistycznie Miller to zupełnie inna temperatura; gorętsza, duszniejsza. Język Bukowskiego jest prosty jak heblowana deska – akuratny do świata przedstawionego. Nie ma co się roztkliwiać nad przestępcami, jak czynił to w Matce Boskiej Kwietnej Genet. Tylko że Genet kochał rzezimieszków i wykolejeńców, bo i sam przez wiele lat miał na pieńku z kodeksem karnym.

Tym większe zaskoczenie, gdy sięgnąłem po najnowszą biografię autora Zapisków starego świntuchaCharles Bukowski w ramionach szalonego życia. Tytuł tabloidalny, ale idealnie oddający „fabułę” tej książki. Tyle, ile wypił Bukowski, można by oddzielić przeciętną polską wioskę.

- Więc wcale nie tak dużo – powie ktoś.

Poniekąd. Bo mimo wszystko nieprawdą jest, że Bukowski chodził non stop nawalony; jeden z mitów, które podkręcały sprzedaż jego książek.

Szalone życie napisane jest podobną frazą jak wiersze i opowiadania Bukowskiego: dużo dialogów, sporo kurw, wymiocin, bójek. Nie gdzieś w tle, na pierwszym planie, bez niedomówień. Dawno nie czytałem tak bezpośredniej biografii. Pod koniec trochę siada, autor niepotrzebnie odpuszcza wielu faktom, nie dopowiada; za to od pierwszej strony przez następne ¾ pędzi na łeb, na szyję, na żołądek i wątrobę.

Nie ma mocnych, kto ją przeczyta, a kocha życiową literaturę, ulegnie wręcz przytłaczającej pokusie, żeby poznać Bukowskiego. Mało jest aż tak lumpiastych autorów, którym się powiodło – i to w skali światowej. Jak wspomniałem, mam do niego ambiwalentny stosunek, bo niestety, z jednej strony bardzo mi się podoba, z drugiej – powtarzalność pewnych epizodów jest męcząca, tak że powstaje wrażenie, że autor nie ma już nic do powiedzenia.

Dlatego dobra rada dla każdego, kto dopiero sięgnie po Bukowskiego: warto przeczytać tylko parę rzeczy (choćby wymienione powyżej), resztę spokojnie można sobie odpuścić.

wtorek, 15 stycznia 2008

Plan B

Lubię Plan B na Pl. Zbawiciela, ale kiedy przebywam tam dłużej, staje się Be. Podobno druga sala jest dla niepalących. Podobno. Odbywają się tam próby muzyczne czy teatralne, więc pozostaje getto, w którym nałogowcy spełniają się pięć petów na godzinę. Nie wiem, jakim cudem przetrwałem tam przez poniedziałkową noc z Patrykiem; chyba dlatego, że dobrze nam się rozmawiało.

Żadne to odkrycie, lecz palenie jest jak jedzenie czosnku – nam odpowiada, innym już niekoniecznie. Z drugiej strony papierosy, a właściwie możliwość ich palenia tworzą TĘ atmosferę; konotacje z paryskimi lokalami, w których wykluwał się egzystencjalizm czy natchnienia dla przełomowych książek XX wieku, są tu wyraźne i niepodważalne. Od nowego roku nawet tam wprowadzili zakaz. U nas jest to kwestią czasu. Niektóre stołeczne lokale już wyprzedzają czas, np. Między Słowami.

W jakiś sposób przykro, że epoka tego typu wolności bezpowrotnie odchodzi – jak te elfy z Władcy Pierścieni... Bo co tam zdrowie, gdy papierosy, wódka i dziewczyny! Ja, choć nie palę, to czasem palę, gdy właśnie papierosy, wódka i dziewczyny, i dobrzy znajomi. Miłe, niezapomniane chwile – w niezdrowym otoczeniu, za to dla właściwego nastawienia psychicznego. Tylko świry dobrze się bawią w sterylnych miejscach. Wyobraźcie sobie imprezę w Tworkach. Czy do tego dąży świat? Brrr...

Tak czy owak, owak czy tak, palenie bez poszanowania terytorium drugiego człowieka pozostanie przez jakiś czas domeną krajów opóźnionych w rozwoju. Nie zapomnę nigdy, jak w sierpniu 2002 r., będąc w Turcji, w kurorcie Alanya wybraliśmy się na pocztę, by wysłać kartki. Za kontuarem siedział urzędnik z czarnymi wąsikami, a zapalony papieroch wystawał mu z ust. Sprzedał nam znaczki, odrywając je od arkusza żółtymi paluchami. Poczta przypominała janczarską mordownię. Z niepokojem przypomniałem sobie króla Władysława i bitwę pod Warną w 1444 r. Świetną scenkę obrazującą dzikość palenia można obejrzeć we wspomnianym przeze mnie Karmelu, w przezabawnym epizodzie na posterunku policji; szczegółów nie zdradzę.


niedziela, 13 stycznia 2008

Taco

Ostatnio wyostrzył mi się smak. Kiedyś uciekałem na widok zielonych oliwek, palety papryk i innych pieprzności. Oprócz fizycznych, ale to już inna historia (Były też związki literackie, jak moje opowiadanie Pieprz i sól w tomie Pikanterie). Uciekałem, że mi nie smakują, chowałem się, że pogłębiają kurze łapki, asekurowałem, że wpływają negatywnie na samopoczucie. Aż tak od ostatniego lata, na wakacjach w Paryżu coś zaiskrzyło, strzeliło i ciach, zmierzyłem się z paroma ostrymi w tomie przedstawicielami świata kulinariów; z pysznym skutkiem. Poniekąd to konsekwencja tego, że np. wódki nie muszę niczym popijać, normalnie jakbym pił jakąś wodę. Nikt nie spodziewa się po takim prawie chuchrze jakichś radykalnych skłonności, a tu proszę, nie tacy wymiękli, a ja nic, zupełnie nic.

W ramach eksploracji nowych, ekstremistycznych smaków naszym ostatnim przebojem jest kuchnia meksykańska. Z całym swoim rozrywającym usta i przełyk majdanem. Ostro doprawione dziewictwo (były kiedyś niewinne pieszczoty z tortillą) straciłem w końcówce 2007 r. w restauracji Fiesta Mexicana. Moje pierwsze buritto zapamiętam na całe życie; rewelacja! Wczoraj wybraliśmy się na obiad do sławnej The Mexican, niestety, wszystkie stoliki zajęte, więc prawie po sąsiedzku wylądowaliśmy w La Fiesta Tortilla na Foksalu. Nie jest to jakieś nadzwyczajne miejsce, ale zimową porą po godzinie 16. głodny żołądek nie marudzi. Żona zamówiła quesadillę, ja – taco z kurczakiem.
- Kurwa amigo mać! – krzyknąłem po przełknięciu porcji pikantnego ryżu. Później było jeszcze gorzej. Jakby mi do gardła kaktusów nawpychali. I podgrzaną tequilą zalali.
Brawurowo brnąłem w bagnie podstępnego taco. Kubki smakowe dawno popękały, ślina się z nich porozlewała. A jeszcze przy sąsiednim stoliku jakiś skurwysyński nałogowiec odpalał jednego papierosa za drugim.
Zrobiło się naprawdę ostro. Niezły Meksyk. Mimo to nie odpuściłem. Zamówione piwo opróżniłem w błyskawicznym tempie, co zanotowano w lokalnej księdze rekordów picia Okocima. Podsumowując: kuchnia meksykańska jak najbardziej, jest barwna niczym obrazy Fridy, momentami po aztecku rozrywająca, chce się jednak do niej wracać, bo każde spotkanie to pełna niespodziewanych zwrotów akcji przygoda.

Po wyjściu musieliśmy odreagować. Ja szczególnie, by ulżyć spuchniętym od przypraw ustom. Więc sheesha w pobliskiej Kafefajka. Tu miłe zaskoczenie. Dawna kanciapa – w której ludzie ludziom w usta dmuchali, a cudze bździny nurkowały nam na bezczelnego do kieliszków z winem – po zaanektowaniu sąsiedniego sklepu (Wszystko dla puszystych) zamieniła się w miarę rozległy lokal. W nowej sali, która czynna jest zaledwie od dwóch dni, będzie spory barek; miejsca do palenia zostały wyposażone w specjalne stoliki na postawienie fajki. Zrobiło się mniej dziko, jednocześnie dzikość pozostała dzięki stonowanemu orientalnemu wystrojowi i wszędobylskim oparom z nargili.
Aleśmy się opalili.

sobota, 12 stycznia 2008

Smirnoff Black Experience

Impreza się udała, nie wymiotowałem.

A tak poważnie, udała się, ponieważ doskonale się bawiliśmy. Złożyło się na to kilka czynników – powiedziałby psycholog – które zadecydowały o pozytywnej postawie naszych psychik. Ha, ha, ha. No dobrze, odrzućmy bajeczki, pora na film dla dorosłych. Więc alkohol był za darmo, i przekąski. A że mieliśmy VIP-owskie zaproszenia, tym lepiej dla nas. Łapczywość popłaca, gdy przychodzisz na fundowane przez kapitalistów party. Im zależy na promocji swojej marki, ludziom na spożywaniu tej marki. Może się nazywać Smirnoff, może się nazywać Tyłek, byle się lała w granicach nierozsądku. Zawsze znajdzie się paru nieokiełznanych degeneratów, którzy przesadzą, zostawiając połowę żołądka w toalecie, ale to ich zakichana sprawa. Ludzi i tak jest za dużo na świecie.

Event (w klimacie Szanghaju) odbył w Nowym Kinie Praha. Świetnie miejsce. Rozległe, dobrze zaprojektowane, perfekcyjna klimatyzacja, po prostu rasowy klub w stylu tych, jakie znajdziecie w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie. Brakuje tylko bardziej zróżnicowanego etnicznie tłumu. Fakt, parę Japono-Chinek, jakiś spaślaczek wyglądający na Tatarzyna, gdzieś tam między jednym barem a drugim arabskie chłopię, ale brak urozmaiceń – Murzynów, Latynosów, Hindusów (ci z kolei okupują Organzę, polując na podprawione mocno miłośniczki owłosionej czekolady). Jesteśmy pokoleniem, które dopiero wchłania emigrantów; to jest przystawka. Nasze dzieci i wnuki będą się syciły pełnym, rasowym obiadem z deserem, a niejeden dziadek-narodowiec będzie jęczał, że jego ukochana wnusia poślubiła Libańczyka, do tego maronitę. Polski Kościół zmodernizuje się chwilą, gdy Murzyn urodzony w naszym kraju zostanie księdzem. Zapewne to będzie dopiero czas, gdy po tych wszystkich Glempach, Rydzykach i innych chłopach, co liznęły w seminariach nieco teologii i filozofii, i zaraz pozują się na mistyków, zostaną tylko spopielałe kości.

Impreza była też udana, ponieważ towarzyszyła nam na całe szczęście bardzo inteligentna, a jednocześnie rozrywkowa para, która bawiła się z nami do końca. Dosłownie, bo – chyba pierwszy raz – wyszliśmy jako ostatni (w tle zbierał(a) się wcześniej do wyjścia Rysia, legendarna ciota warszawska; niestety, w stanie spoczynku, brzuch jak w ciąży, członek na emeryturze) , jacy po godz. 4 nad ranem opuszczali klub! Impreza może trwałaby i dłużej, ale gdy procenty spadają niczym deszcz, zazwyczaj tak finiszuje.

Sporo było tzw. śmietanki towarzyskiej, trochę też lanserskiej maślanki i kefiru… Tak to jest, jedni ciężko zapieprzają, a drugorzędne aktorzyny z serialu dostają zaproszenia od sponsorów, że niby z nich tacy przedni trendsetterzy, celebrities na łamach Rewii czy pudelka.pl. Dobrze, niech chleją. Zachleją się, to zwolnią miejsca dla kolejnych.

Wokalistka Doda zachęcająco się do mnie uśmiechała. Kiedy spostrzegła, że jestem z kobietą, nieco zaprzestała. W trosce o jej wątrobę zachęciłem ją i jej przybocznego byczkochroniarza do skosztowania przekąsek. Skwapliwie to zrobili. Niska z niej kobieta, taką można nie tylko przerzucić sobie przez ramię W sumie wręcz maleństwo, które da się poskromić, gdy przycisnąć…

Rozmowa ze znajomą aktorką, która zaczyna być na topie. Nalała się niczym ostatnia zdzira. Powiedziałem półdrwiąco, gdy zapytała, co teraz robię:
- Jestem obecnie nikim, za to ty jesteś na świeczniku. Przyjdzie kiedyś czas na zamianę ról. Korzystaj, póki jeszcze możesz.
Uśmiechnęła się, nie, nie grała, nie wiedziała, co zagrać. Przyznała, że w jej branży rzeczywiście liczy się tylko kasa. Myślę, że nie w jej, ale dla niej.

Ruszyłem dalej. Znajomych do konwersacji nie brakowało, więc czas mijał z szybkością 120 Kubiców na godzinę. Kiedy żona powiedziała, że zostało kilkanaście minut 3., zrobiłem wyjątkowo duże oczy. Przez ostatni tydzień łykałem antybiotyki (choroba i tak nie przeszła, Klacid Uno to beznadziejny środek), żyjąc prawie po krześcijańsku. Musiałem solidnie odreagować.

Wbrew pozorom wcale się tak nie naprocentowaliśmy (inna sprawa, że mam raczej mocną głowę). Daleko mi jednak do jednego z moich ulubionych pisarzy, Bukowskiego… I lepiej, żeby tak zostało. Każdy powinien dążyć do wypracowania swojego własnego stylu.

Black

Właśnie wróciliśmy.

Kompletnie na...

Spać. Tylko spać.

środa, 9 stycznia 2008

Karmel

Z reguły nie piszę na tym blogu o filmach, które oglądamy - ale tak jak w przypadku 4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni - i tym razem nie wytrzymam, i coś skrobnę. Zwłaszcza, że polscy krytycy różnie go oceniają, z przewagą minusów. Cóż, muszą być zblazowani przez te wszystkie darmowe zaproszenia na premiery. Poza tym chyba zapominają, gdzie toczy się akcja. Nie w Paryżu, nie w Kopenhadze, ale mieście podzielonym przez religie i konflikty etniczne, mieście, które całując Zachód daje się równocześnie pieścić Wschodowi. Uważam, że krytycy w Cannes, którzy od razu zauważyli i docenili ten film, wykazali się większym nosem. I sercem.
Bo
Karmel należy oglądać właśnie sercem; to film niezwykły: delikatny, kolorowy, pełen subtelnego dowcipu, kobiecy. A przede wszystkim bezpretensjonalny. Dotąd z Bejrutem miałem styczność dzięki www.beirutnights.com, teraz wchodząc w przezabawny, ale i pełen ludzkich dramatów świat Karmelu, mogłem zobaczyć to wyjątkowe miasto prawie osobiście.
Karmel
sprawił, że podczas jego oglądania sam miałem ochotę zamienić się w kobietę. Niech żyje depilacja!

wtorek, 8 stycznia 2008

1095

Dzisiaj mijają 3 lata, odkąd przeprowadziliśmy się na Kabaty. Było wtedy, jak na styczeń, wyjątkowo ciepło. Czterech mocarzy z firmy przeprowadzkowej w miarę szybko uwinęło się z robotą. Ale i tak jeszcze przez kilka dni jeździliśmy do byłego mieszkania po odzież, doniczki, drobiazgi. Pierwsze danie, zjedzone na nowym to była jakaś wietnamszczyzna, zakupiona na pobliskim bazarku (tylko z nazwy, bo to jeden z najdroższych „bazarków” w W-wie). Byliśmy tak zajęci ustawianiem sprzętów, że kiedy poczuliśmy głód, wystarczyłoby trochę keczupu i suchego chleba, też byśmy go pożarli, mlaskając ze smakiem.

Przez te 1095 dni urządziliśmy sporo imprez; ucierpiały ściany, podłoga, żaluzje, kasy również sporo poszło, ale nie żałujemy, żałują drobnomieszczanie i drobnoblokowcy. Z ciekawszych parties:

1) Parapetówka w rustykalnym stylu (mięsiw wszelakich co niemiara, gorzałki całe wiadra);

2) Sylwester 2006 (siedemdziesięciu gości, sto balonów, osiem worków ze śmieciami, kilkadziesiąt pustych butelek – kiedy to wszystko wyniosłem, mięśnie w rękach bolały mnie przez pół tygodnia);

3) Noc Frankofońska (Sekwana wina);

4) Oglądanie meczy podczas mistrzostw świata w Niemczech (boisko piwa, starte gardła, choć jesteśmy ostatnimi, których można zakwalifikować do fanów futbolu);

5) Biesiada Książkowa (pisał o niej później WiK, dodatek kulturalny do Wprost, każdy gość musiał przeczytać fragment przyniesionej przez siebie książki, dyskusje);

6) Wieczór Arabski (po powrocie z trzeciej podróży do Egiptu, kuchnia wschodnia, szisza, tańce brzucha);

7) Jo Party (urodziny żony w zwariowanym stylu fusion – i punk, i rock‘n’ roll, do tego disco polo i sporo orientalnych beatów).

Inspiracji więc nie brakowało i nie brakuje. Po prostu dobrze nam na Kabatach. Jest tu nieco chłodniej niż w śródmieściu, więc po wyjściu z metra człowiek od razu czuje się rześko.
- I co jeszcze przeważyło - zapytacie - że się tu przeprowadziliście?
No, na Kabatach słońce później zachodzi, komarzyce nie kąsają, a psy po załatwieniu się same wrzucają kupki do koszy. W pobliskim hipermarkecie Tesco organizują niekończące się promocje, których nie uświadczysz gdzie indziej - np. chleb żytni kosztuje 99 gorszy, paczka kabanosów tylko 1,50 zł, a jeśli kupisz dwa piwa, dwa kolejne otrzymasz gratis i jeszcze paczkę orzeszków ziemnych. Kto jest katolikiem i chodzi do kabackiego kościoła, ma zagwarantowane miejsce w raju - czy mu się to podoba, czy nie. W basenie przy ulicy Wilczy Dół zasadzili sprowadzone prosto z wybrzeży Bali rafy koralowe, więc bez konieczności wylotu do Sharm El Sheikh można zakosztować rozkoszy snorkelingu. Na Kabatach mieszkają najpiękniejsze kobiety, najprzystojniejsi mężczyźni i najsłodsze dzieci. Nikogo nie trapią koszmary senne, nowotwory czy utarczki z urzędem podatkowym, a listy wrzucone do skrzynki na drugi dzień trafiają do adresata. Nawet połączenia komórkowe są u nas tańsze, zaś esemesy zawsze kosztują 1 grosz. Oprócz metra obsługuje nas pięćdziesiąt sześć klimatyzowanych autobusów i jedenaście helikopterów. Śniegu dawno tu nie widzieliśmy, o gołoledzi słyszymy tylko w telewizji. Aha, dentyści są za darmo; płaci się tylko za polerowanie zębów. Nic więc dziwnego, że każdy chce mieszkać na Kabatach.

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Nasza...

Ostatnio rekordy popularności bije nasza-klasa.pl. Czy z sentymentu, czy z braku znajomych w realu, czy też zwyczajnej ciekawości - byli uczniowie i absolwenci szukają swoich. Przeważnie nic z tego nie wynika, a kto liczy na numerek z byłą koleżanką z III C, może się srogo rozczarować, widząc zdjęcie puszystej misi z dwójką dzieci na plaży we Władysławowie.
Ale moje prawdziwe zdziwienie wywołało pojawienie się klona - nasz-pobór.pl Klasę zastępują tu koszary, nauczyciela - dowódca...
Idźmy więc na całość. Wkrótce powinien powstać serwis, który przebije swoich poprzedników bezpretensjonalną zawartością: nasza-cela.pl
Wyobraźcie sobie sposób kwalifikowania. Zamiast szkół - więzienia, zamiast klas - cele, roczniki to lata odsiadki, na miejscu nauczyciela klawisz, za to nazwiska zastąpione (co zrozumiałe) ksywkami. No i te wpisy, np. co robi teraz "Jędruś": "Obecnie kurwa na bezroboću, ale sobie radzę, czasem kiosk czasem wyrwę staruszce torebke. Jak by co spotkacie mnie koledzy w okolicy dworca w Gdańsku, cze! PS nadal kręcą mnie małolaty"
Młode pokolenie jest niewątpliwie bardziej rozgarnięte informatycznie. Nie dziwmy się, jeśli za parę lat pojawi się nasze-przedszkole.pl
Za to nasze-seminarium.pl jest tylko kwestią czasu...



niedziela, 6 stycznia 2008

Ślady po choince

Upadło Cesarstwo Rzymskie, to dlaczego nie miałaby paść nasza choinka? Z chodniczka leżących na podłodze igiełek można coś odczytać – zupełnie jak z fusów. Albo z wnętrzności. Cesarz Julian (Flavius Claudius Iulianus), nazwany później przez demagogów katolickich Apostatą, który próbował przez niecałe trzy lata rządów dokonać restytucji pogaństwa, mimo swojej przeogromnej wiedzy filozoficznej ufał wróżom zajmującym się hieroskopią. Zawiedli… Julian zginął podczas wyprawy na Persów, chrześcijaństwo było uratowane, a przynajmniej jego pochód nie został zatrzymany na parę dziesięcioleci. Choinki nikt nie uratował. Gdy bawiliśmy na Sylwestrze, ona marniała. Gdy wróciliśmy, wyglądała jak zasuszona hollywoodzka aktorka – z daleka w porządku, z bliska widać gojące się blizny po szwach i nakłuciach podczas operacji plastycznych. Poprosiła nas o eutanazję:

- Choć jestem rośliną, nie chcę trwać jako sucha roślina.

Trzeba być perwersem lub szalonym botanikiem, żeby nie posłuchać biedaczki. Nie ociągając się długo, skwapliwie spełniliśmy jej życzenie.

Minęły cztery dni. W mieszkaniu wciąż natykamy się na ślady po niej – samotne igiełki.

sobota, 5 stycznia 2008

Armatni kaszel


Niewyleczone przeziębienie, z którym pojechałem do Austrii, ukryło się podstępnie na parę dni, uśpione procentami, emocjami i muzyką. Teraz, po powrocie, wyszło na wierzch pod postacią wręcz armatniego kaszlu. Od piątku jestem na antybiotykach (Klacid Uno), bo istnieje ryzyko zapalenia płuc. No i dużo soku z pomarańcz. Kto potrzebuje rozebrać jakiś budynek, spokojnie może mnie wezwać. Tak kaszlnę, że ostaną się po nim tylko gruzy. Szkoda, że nie mogę wybrać się dziś na miasto, nie bałbym się ni dresa, ni piesa… Kto by spróbował mi podskoczyć, skończyłby chodniku, rozwalony przez jedno kaszlnięcie. Rano wiadomość na Onecie: Znaleziono kolejnego zamarzniętego człowieka. Nieprawda, przecież to moja sprawka. Na Kabatach -15-stopniowy mróz chłodzi ludziom genitalia, straszy pieski i przegania do domu zakochane w krótkich spódniczkach laski, ale kicham na to – do tony papieru.

czwartek, 3 stycznia 2008

Sissi robi wywiad

Sissi postanowiła zrobić krótki przegląd austriackości. Poniżej jej profesjonalny wywiad z człowiekiem, który wybrał się tam na Sylwestra, mocno pozwiedzał (aż do wyczerpania fizycznego), bywał w operach, pałacach, kryptach, restauracjach, barach, budkach z kiełbaskami, toaletach.

Wybieraliście się tam pewni obaw, chrum, chrum. Obiegowe opinie, które wciąż się słyszy, że Austriacy nie lubią Polaków, sprawdziły się w waszym przypadku?
Mnie się wydaje, że oni nie lubią nikogo. Wciąż żartowałem, oglądając te wszystkie monumentalne budynki: Tu rodził się nazizm. Coś w tym jest. W porównaniu z Grekami czy nawet Francuzami Austriacy to zimne typy. Tych ciepłych jest tylu ile bombek na choince, reszta to tysiące, miliony igiełek. Nie miejsce tu na antropologiczne analizy, ale za cholerę nie chciałbym tam mieszkać – mimo czystości, schludności i porządku. Kraj pozbawiony morza zamyka się w sobie, przynajmniej ten. Na szczęście emigranci wprowadzają trochę świeżej krwi w krwiobieg wyniosłej mentalności Wiednia. Samo zaś miasto jest przepiękne, co do tego nie ma wątpliwości. Obowiązkowa kartka w biografii każdego, kto lubi muzykę klasyczną. I kiełbasę…

Potraktowano was niemile? No, wyżal się, chrum, chrum.
Nie można tego tak określić, lecz zdecydowanie nie czułem komfortu w kontakcie z Austriakami. Ci, których spotkaliśmy, jakoś tak patrzyli spode łba. Nic dziwnego, że Mozart dogorywał tam w biedzie, pochowany w zbiorowej mogile. Teraz rozumiem wojaka Szwejka… Generalnie, na przykład obsługa w knajpach bardzo protekcjonalnie podchodzi do obcych. Naliczają z faszystowską bezwzględnością opłatę za samą możliwość siedzenia. A kiedy nie naliczają, to – aż wierzyć się nie chce – domagają się przy regulowaniu rachunku zapłaty za serwis. Verpisst ihr! – chciałem krzyczeć.

Ależ to okropne, chrum, chrum!
Zapewne podobne triki robi się gdzie indziej, ale te w wykonaniu Wiedeńczyków są wyjątkowo oschłe, bez aktorstwa, bez tego czegoś, że człowiek sam by chętnie zostawił po posiłku i ze 20% napiwku. Nie wiem, może inni mieli więcej szczęścia. My siedzieliśmy grzecznie, życzliwie patrzyliśmy im w oczy, gadałem po niemiecku. Ale te mendy, niczym zblazowane eunuchy na dworze cesarza Justyniana, robiły swoje. Oczywiście, spotkaliśmy i miłe osoby, lecz naprawdę w mniejszości. Być może jak człowiek tam żyje, przyzwyczaja się, wtapia w tłum i przestaje zwracać na to uwagę. Ludziska jawią mu się jako ludzie.

A z przyjemnych sytuacji, to jak się, chrum, chrum, udał Sylwester?
Był naprawdę wyjątkowy. Bawiliśmy się w naszym hotelu – ja to chyba do upadłego… Imprezę zdominowała ogromna rzesza Bułgarów, których część też mieszkała w Danubiusie. Bałkańsko-orientalne rytmy wypełniły sporą salę, a my chętnie się do nich przyłączyliśmy. W pewnej chwili patrzymy zdziwieni na zegarki, bo Bułgarzy zaczęli odkorkowywać szampany. Oni mają czas o godzinę do przodu… Tak więc byliśmy świadkami dwóch toastów za nowy rok. Tańczyliśmy z Bułgarami w kółku jak zbóje wokół ogniska. Spłynęły ze mnie dwa wiadra potu, które wlałem podstępnie nad ranem do wodociągu; niech się poją moim zmęczeniem. Na pohybel ksenofobom.

Żartujesz chyba, chruuum?!
Sissi, coś ty, pewnie że nie żartuję.

E tam. Smakowały wam kiełbaski i grzane wino?
To ciepły punkt pobytu we Wiedniu. Obowiązkowy. Nawet jeśli masz w portfelu 1000 euro, nie szpanuj, nie graj oligarchy, tylko kup w budce Würstel (koniecznie białą) i kubek Glühwein. Od razu poczujesz się lepiej, a protekcjonalizm etniczny Austriaków nieco się oddali.

O chrum!

Sissi

Cesarz Franciszek Józef miał niezwykłą żonę jak na tamte czasy; obdarzona zjawiskową urodą, a przy tym skrajnie narcystyczna obsesyjnie dbała o linię, tak że dzisiaj nazwalibyśmy ją preanorektyczką – przy 172 cm wzrostu ważyła niekiedy niecałe 45 kg, do tego trzymała w komnacie wagę (podobne uchowały się w postpeerelowskich gabinetach lekarskich, choć nie wiem, czy nadal, bo nie byłem w państwowej przychodni od 1998 r.) oraz urządzenia do ćwiczeń! Cesarzowa Elżbieta Amalia Eugenia von Wittelsbach miała przydomek Sissi. W Austrii na Nowy Rok ludzie obdarowują się na szczęście m.in. pluszowymi świnkami. Nasza kosztowała zaledwie 1 euro i na cześć cesarzowej otrzymała jej przydomek. Nie wiem, czy to by się jej spodobało, na ja.