piątek, 30 listopada 2007

Zatory

Dziś pada, dziś więc W-wa zatkana jak rura kanalizacyjna w zaniedbanej kamienicy. Przekleństwa, złorzeczenia i absolutna niechęć do nadstawienia drugiego policzka triumfują za kierownicą. Wiem, o czym piszę; swego czasu, przez nieszczęsne osiedlenie się w podwarszawskim Piasecznie, musiałem przykleić sobie samochód do pośladków - i tak zostało na parę lat. W sumie przez te korki włosy mi zaczęły siwieć...
Najbardziej współczuję mieszkańcom Białołęki. Praktycznie zostaje im jedyna alternatywa dojazdu do Centrum - Modlińska. Taka jest dodatkowa cena, doliczona przez los za wielkie domy i przynajmniej czteropokojowe mieszkania, które sobie kupili w tamtych okolicach. Jedni z oszczędności, większość jednak z braku wyobraźni. Zapewne kiedyś dociągną tam linię metra. Nastąpi to jednak wtedy, gdy pośród nas nie będzie ani jednego człowieka, który by widział na żywo, a nie jedynie z archiwum w Internecie, takie wynalazki jak wicepremier Lepper czy prezydent wszystkich Polaków, Lech Kaczyński.
Nie chcę bynajmniej rozczulać się nad losem korkowiczów, po prostu sam swoje nieźle wystałem, i naprawdę nie zazdroszczę. Szczególnie, gdy w taką śnieżną pogodę nawet nie mogą sobie strzelić szklanki grzańca przed powrotem do domu.

czwartek, 29 listopada 2007

Hard'zi

Nawet nie wiedzieliśmy, że środowy (ekskluzywny, jak widniało na zaproszeniu) koncert grupy Maanam w Hard Rock Cafe związany jest z odpaleniem gitary-neonu przed jej wejściem (o czym przeczytałem w dzisiejszej Stołecznej). Jedynie przypadkowi gapie mogli wykazać nieco zainteresowania tym eventem. My zaś, w gromadzie VIP-owskiego bydełka dogadzaliśmy sobie w środku.

Słowem, na zewnątrz chlubne obrządki ku chwale korporacji, wewnątrz istna najebka na jej koszt. Ci, których zaproszono, absolutnie nie byli zainteresowani okolicznością fundowania im serwisu all inclusive. My tym bardziej.

Trzeba było niezwykłego sprytu, przebiegłości, a też zmysłu orientacyjnego, by dopchać się do open baru po darmowe napitki. I tacy właśnie byliśmy, niczym Winnetou, któremu zamarzył się galon ognistej wody po kolejnej udanej wyprawie z Old Shatterhandem. Bo i prawo Dzikiego Zachodu panowało podczas całej imprezy, kto tego od początku nie pojął, nie skorzystał. A gdy kapitalista płaci, nie zastanawiaj się, tylko bierz i rób swoje.

W oddzielnej sali, za sceną, na której o 22. miał zacząć się koncert, wyrosły prawdziwe Góry Skaliste żarcia. Podpite matołki utworzyły kolejkę, która jednostki zdecydowane, przy tym żądne natychmiastowego podkładu pod wodę ognistą, czyli nas, zirytowała na tyle, że popędziliśmy na naszych rączych mustangach na koniec sali, gdzie spokojnie mogliśmy zaspokoić nasz głód. Po prostu i po tej stronie mogła powstać kolejka, ale ludzie nie wykazali inicjatywy. Niewielu było tak hardych jak my. Niedawno zresztą byliśmy w Hard Rock na obiedzie; nieźle tu koszą za jedzenie, jeszcze więcej za picie, więc postanowiliśmy sobie bezlitośnie odbić tamten rachunek.

Maanam, Kora, koncert – wszystko piękne i ładne, głos ma wokalistka nadal znakomity, za to zrobiła się jakaś taka pulchna. Wiadomo, już nie te lata. Ale dzielnie założyła zwiewną spódniczkę zakrywającą ledwo co uda, więc kiedy rozbrykała się na scenie, na pewno paru VIP-ostarców się pośliniło.

Po koncercie część osadników rzuciła się do szatni po kurtki. I znów, żeby zdążyć na ostatnie metro, zrobiliśmy niezłe podchody w tym bezwładnym kotłowisku. Manitou czuwał nad nami. Ale co tam bóg. Moja biała squaw wykazała tutaj nieprzeciętną zaradność; po prawdzie zasługuje na przydomek Zmyślnej Lisicy. Howgh!

środa, 28 listopada 2007

Dziadostwo

Gdyby wczoraj do klubu Punkt na wieczór literacki Mariusza Sieniewicza i jego najnowszej powieści Rebelia nie zjawiła się nasza kreatywno-artystyczna paczka (i nieco cyniczna, a mimo to ujmująca, tym razem w nieco okrojonej wersji: ja, żona, Robert, Patryk, Bogusia, Paulina, Krzysiek, Bartek, Magda, Bo, Asia, Janusz), sala świeciłaby pustką przytłaczającą – adekwatnie do przesłania promowanej książki.

Nie lubię atakować innych prozaików, choć i dla mnie niektórzy nie mają litości. Nie lubię, ponieważ zachodzi poważny zarzut o zawiść i zazdrość. Pozostaje więc wiara, że piszę to jako potencjalny czytelnik. O ile bowiem przyszedłem do Punktu z nadzieją na usłyszenie i przekonanie się, że Rebelia to niezwykła wizja, wyszedłem kompletnie zdruzgotany. I to nie jest retoryczna kokieteria.

Zarówno autor, jak i jego powieść to dwa byty zupełnie pozbawione poczucia humoru. Nie tylko na zewnątrz, także do wewnątrz. Brak autoironii sprawia, że Sieniewicz – wygłaszając jego zdaniem jedynie słuszne poglądy na rzeczywistość – mimowolnie popada w nieprzeciętną bufonadę. Krytykując system, sam jest tego systemu (nie)świadomym beneficjentem – wielkie wydawnictwo wydaje mu książkę, browar funduje piwo, pracownicy Punktu zapieprzają po nocy. Można by tak w nieskończoność drwić z tego taniego, w sumie – co napiszę złośliwie, lecz inaczej nie mogę – prowincjonalnego zamiłowania do kontestacji. Jakobin Sieniewicz krytykuje „wydmuszkową” – jak twierdzi monotonnym głosem – literaturę, sam nie oferując w zamian niczego szczególnego (choć jego krytyka ma sugerować, że owszem, książka, którą napisał, jest udaną kontrpropozycją). Rebelia, ujmując się za światem ludzi starych, wykluczanych przez współczesność opanowaną przez kult młodości czy hedonistycznie prężących mięśnie gangsta raperów, jest jedynie ochłapem z Możliwości wyspy Houellebecq’a. Nic nie odkrywa, nic wnikliwego nie proponuje oprócz wielostopniowego banału. Wręcz ma w sobie coś z socrealistycznej prozy. Teza i łupanka, w zależności od zdolności do kręcenia frazą. Na dodatek, w przeciwieństwie do dzieła francuskiego pisarza, napisana jest ciężkawym, pozbawionym rytmiki i silącym się na oryginalność stylem, w efekcie sprawiającym spory problem z przeczytaniem tej powieści – nie przez niuanse rozbudowanych metafor czy konstrukcji zdań, lecz absolutny brak iskry bożej, rozświetlającej fabułę i po prostu wciągającej czytelnika w swój świat. Bohaterami Rebelii są w większości starzy ludzie – można rzec, powieść ta reprezentuje zwyczajne dziadostwo.

Nie wiem, jakim cudem Sieniewicz jest pieszczochem mojej ulubionej Gazety Wyborczej czy Polityki. Albo trafił ze swoją oldskulową kontestacją w potrzeby ducha czasu, albo krytycy, nie mogąc doczytać jego powieści do końca, oddają mu słuszność ramach chrześcijańskiej skruchy i pokory...

Montenegro

W W-wie niektóre restauracje mają tylko ciekawe nazwy, reszta jest niestrawna. Wczoraj po raz pierwszy spróbowano nasz oszukać - właśnie w Montenegro. Niby bałkańska kuchnia, niby wystrój niczego sobie (choć i tak dwie klasy niższy niż Banja Luka), lecz idąc tam warto mieć oczy wytrawnego podglądacza, dzięki temu w ferworze wychodzenia można zauważyć, że reszta z wydanych 100 zł, specjalnie rozłożona na dwudziestki i dziesiątki nie ma jednego niezbędnego elementu - właśnie jednej dwudziestki... Kelnerka nawet nie protestowała, gdy zwróciliśmy uwagę. Oddała bez szemrania. Szemrane to miejsce.

poniedziałek, 26 listopada 2007

Na mocno

Kiedy śnieg, kiedy wiatr, kiedy pieszczot brak lub ich nadmiar, kiedy ni z tego, ni z owego, nie wahaj się, tylko cztery kostki lodu i trzy pięćdziesiątki whisky, ewentualnie więcej w zależności od wytrzymałości, książka otwarta, lampka włączona, umysł przewietrzony pierwszym, piątym, dwunastym łykiem, kostki pękają, szkło wodą zroszone, twoje gałki pobudzone, twoje rzęsy wyprostowane, przełyk gore, serce tupocze, uśmiech dojrzewa w kąciku ust, gotowych do wycałowania cię, choć to niemożliwe, za tę uspokajającą chwilę. A gdy koniec, to nowy początek...

sobota, 24 listopada 2007

W oparach

Kiedy nie czytamy, to chodzimy. Do wielu, wielu różnych miejsc, miejsc różnych. Nieliczne są warte opisania – w końcu nie jesteśmy recenzentami typu Maciej Nowak, który – by wyrobić wierszówkę – musi, nieszczęsny, nie tylko iść, ale też spożywać, czego skutki są, jakie są i wciąż przybywają.

I tak wczoraj mimochodem, trochę też prochodem wpadliśmy do Oparów Absurdu na Ząbkowskiej. Sporo się już rozpisywano o tym miejscu na Pradze, warto potwierdzić, że rzeczywiście Opary wydają się żywcem przeniesione z krakowskiego Kazimierza. I to jest plus podwójny.

Reszta to już minusy, konsekwentnie podwójne. Pragę zamieszkuje specyficzny target producentów alkoholi. Target stawiający na ilość, nigdy na jakość. Chyba że kość niezgody. Przestaliśmy się więc dziwić i kręcić po wielkopańsku głowami, gdy obok nas usiadł czterdziestokilkuletni tubylec. Napruty na zaś, pasujący do artystycznych Oparów jak zużyty listek papieru toaletowego do orderów na reprezentacyjnym mundurze staropolskiego wielmoży. Taki typ podstarzałego dresiarza praskiego. I owszem, rozciągnięty dres z materiału, kurtka-bandytka prosto ze Złego Tyrmanda. W ręce siatka, w siatce piwo, co rządzi na Pradze, czyli Królewskie. W Krakowie taką personę wykopaliby po przekroczeniu progu, tutaj pozostawał niezauważony. Palił szlug za szlugiem, okiem łypiąc to na nas, to na stolik z trzema dziewczynami. Spijał z nich nosy, oczy, usta i biusty; zgwałciłby je wszystkie po kolei. Starały się traktować go jak powietrze, to jedyny sposób na uniknięcie konfrontacji. Coś mamrotał do siebie, coś knuł. Obawiałem się, że jeśli zwrócę mu uwagę, rąbnie mnie popielniczką w skroń, to się nie tylko nie pozbieram, to mnie nie pozbierają. Wreszcie odpuścił i wyszedł w poszukiwaniu zakątka, gdzie kobiety bardziej chętne i wódce bez ograniczeń, i takim jak on, ziomkom, chłopom, co się zowie.

Szokiem jest wyjście na Ząbkowską. To jak kop z Kazimierza. Pusto, groźnie, przygnębiająco. Żeby jednak Opary nie cieszyły się pięcioma gwiazdkami, żeby stojąca tam na kontuarze figurka Matki Boskiej nie czuła się git, trzeba wyznać, że przesiąkliśmy tam niewyobrażalnie odpychającym zapachem. Ciężko go podsumować, ująć w jakieś ramy ułatwiające identyfikację – to bełt dymu nikotynowego i smażeniny, kurzu, klejącej się podłogi, dwutlenku węgla i nie wiem jeszcze czego. Człowiek nie śmierdzi, człowiek wali. Ubranie do wyprania, skóra do wymiany. I to są te opary absurdu, że właścicielka skąpi na klimatyzację czy wyciągniki.

piątek, 23 listopada 2007

Los pizzera

Będąc dziś na obiedzie w pizzerii, nie mogłem się skupić na powtarzaniu słówek niemieckich, które wziąłem ze sobą „w oczekiwaniu na realizację zamówienia”.

Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj mężczyźni, którzy mieli zdecydowanie wyregulowane struny głosowe. A też przez emocje, jak się za chwilę okaże. Pierwszy z nich to facet w sportowych butach, różowej koszuli w białe paski i narzuconym na nią rozpinanym swetrze we wzory, których powstydziłby się nie tylko macho. Drugi miał na sobie firmowe wdzianko, pochylał się nad umową i słuchał tyrady sweterkowca, który - łatwo się domyślić - był szefem. Bossem pizerii. Bogiem dodatków. Światłością sosów i parmezanu.

Wyczuwało się między nimi specyficzne napięcie – wiadomo, że nie rzucą się sobie do gardeł, bo w miejscu takim jak to z założenia jest się sytym. Ale przez te bite kilkadziesiąt minut wiedli spór o kompetencje. Pracownik, który miał podpisać nową wersję umowy, chłopak z pierwszymi bruzdami na czole stanowczo się nie zgadzał z właścicielem, wypominającym mu jakieś zaszłe sprawy. Szkoda, że muzyka głośno grała, dowiedziałbym się więcej. Gdybym miał wujka w CBA, załatwiłby mi taki fajny aparat podsłuchowy, a tak mogę liczyć jedynie na moje trąbki, bębenki i ślimaki, przytępione przez latami słuchany rap, techno i black metal. Ze strzępów rozmowy wynikało, że szef tworzy ad hoc zasady promocji, o których zapomina, albo które sobie przypomina, więc zdezorientowany pizzer raz np. daje klientom gratisy, raz nie... Stąd pizzeria notuje straty finansowe.

Zawsze więc, kiedy pomyślisz, jak ci źle na tym okrutnym świecie, biedactwo moje, ten wpis czytające, pomyśl o biednym pizzerze, którego życie kręci się dokoła – zresztą okrągłej – pizzy i jej dodatków. Dodatkowo kontrowersyjnych.

środa, 21 listopada 2007

Nouveau

Wczoraj przetestowaliśmy tegoroczne Beaujolais Nouveau. Bardzo, ale to bardzo mi smakowało. Jest mocne i bez zbędnych niedomówień zaprasza na okręt podczas sztormu. Nie rozumiem, czemu niektórzy tak łatwo nazywają to wino sikaczem. Gdyby nie jego oryginalne walory, nie zrobiłoby takiej kariery; jak wiadomo, nie tylko we Francji, ale też np. na Węgrzech czy Austrii pije się Nowe, i jest z tego dużo radości. Na pewno nie zasługuje na miano sikacza, sikacz to np. Sophia, choć też nie każda, bo jak zwykle pod znaną nazwę podpinają się różni producenci. Często surowość osądu wynika po prostu ze spróbowania jakiejś tańszej wersji... Trzeba pamiętać, że pod tą marketingową akcją kryją się przeróżne szczepy. Zresztą nie będę tu wchodził w erudycyjno-handlowe dywagacje. Wystarczy zrobić prosty test: kupić dwie, trzy butelki z różnymi etykietami. Różnica zdecydowana. Poza tym jak ktoś lubi wina wytrawne, szybko przyzwyczai swoje kubki smakowe do cierpkości Nouveau. Należy też pamiętać o stosownej przekąsce.

Poza tym prawdziwi poeci i spółka nie boją się Nowego.

Stanowczo schłodzone Beaujolais w akcie wdzięczności za zakup i otwarcie po godzinie przynajmniej 22, kiedy to ułożone miśki mieszczańskie zakładają piżamy, powoli żegnając się z dniem powszednim jak co dzień, jak co dzień, to schłodzone Nowe zabierze cię do całkiem zajmującej sfery. Jeśli pracujesz w branży wydawniczej, Nowe wydobędzie ci z głowy parę zanotowanych kiedyś cytatów i energetycznych metafor. Jeśli pracujesz w branży erotycznej, przypomnisz sobie o porzuconym egzemplarzu Kamasutry, albo nie, nie będziesz go szukać, decydując się natychmiast na praktykę, o ile warunki masz sprzyjające, łącznie z wytrzymałym łóżkiem. Jeśli zaś jesteś stanu duchownego, a twoją wiarę podkopały publikacje współczesnych prozaików, relacje CNN z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, a szczególnie stałe łącze do Internetu… to Nowe uniesie cię parę centymetrów nad podłogą, i ponownie uwierzysz, że można chodzić po wodzie, lewitować, cuda odprawiać. W ogóle gdziekolwiek pracujesz i cokolwiek robisz lub nie robisz, Nowe podziała na ciebie jak żadne inne wino – na etykiecie dają mu 12%, ale nie wierz, to autocenzura, tych procentów jest o pięć więcej, co najmniej. Nowe potrafi kopać jak młody cielaczek, który uświadomił sobie moc swoich kopytek. Spieszmy się więc z degustacją, bo nie miną dwa miesiące, a wszystkie Beaujolais zamienią się w ugrzecznione, stare byki.

wtorek, 20 listopada 2007

York kontra Gangrena

Tak mniej więcej wygląda postać czystej słodyczy, która (wedle wyznania Doroty w komentarzu do postu Paliwoda - Independent) rozprawiła się swoimi zębami na tyle skutecznie z egzemplarzem Gangreny, że właściwie nie nadaje się on do czytania.
Siły konserwatywne zapewne uznałyby tego psiaka za bohatera sezonu. Kazimiera Szczuka, taki Ziobro polskiej krytyki literackiej, zaprosiłaby hardego yorka do swojego programu, wypytując o szczegóły dosłownego zainteresowania tą ohydną książką.
- Słyszałem - odpowiedziałby piesek - że w tej powieści jest tyle mięsa, że kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem: warto po nią sięgnąć, a nuż mi posmakuje.
A może zwabiła go tajemnicza okładka? Zapach farby? Napisany krwawą czcionką tytuł? Zapewne dopiero w Wigilię właścicielka bezkompromisowego yorka dowie się prawdy.
Tak czy owak autor składa ukłony zwierzęciu, co żadnej okropności się nie boi. Tak trzymać (w zębach)!

niedziela, 18 listopada 2007

W przymierzalni (życia)

Oto spodnie, które - teraz przymierzane - za chwilę po obopólnej akceptacji będą kupione (centrum handlowe Janki).
Każda wizyta w sklepie, szczególnie w przymierzalni to co dla niektórych prawdziwa droga krzyżowa, kolejne kabiny jak kolejne stacje, krzyż coraz cięższy, ubrania się dwoją i troją, bezwzględni Rzymianie-kobiety każą podążać dalej, okładając nowymi propozycjami zakupu:
"Leży? Dobrze leży? Układa się z tyłu? Z przodu? Tu za długie. Tam za krótkie. Jesteś pewien? Spójrz jeszcze raz".
Żadna literatura nie wyrazi intensywności wahań, jakie mają miejsce w przymierzalni. Szczególnie, gdy ubranie niby dobrze leży, fason niby idealny, ale coś nie gra a to z tej, a to z tamtej, jakiś fałd, rozciągnięcie, nie taki sznyt.
To prawdziwy film sensacyjny, obfitujący w zaskakujące rozwiązania.
"Zgadza się, masz rację, ta spódnica jest za szeroka, ale za to ta, pamiętasz, ta przy tych zielonych bluzkach jest w sam raz. Przyniesiesz mi ją?"
Więc idziesz, mieszasz się z tłumem ubrań, z tęsknotą spoglądasz na wieszaki, myśląc w przypływie depresji sklepowej, że chętnie byś się na jednym z nich powiesił.
Na szczęście ja w takich sytuacjach jestem ostoją spokoju. Pod warunkiem, że ubranie naprawdę przypadnie mi do gustu. Naprawdę...

piątek, 16 listopada 2007

Paliwoda - Independent

Na stronie znanego serwisu Independent.pl recenzja Rzęs autorstwa Janusza Paliwody:

Przerwa na papierosa

Na książki niektórych autorów się czeka. Na przykład po to, aby przekonać jak poradzili sobie z presją pompowaną przez krytyków, czytelników i rynek literacki. Wszystkich przecież interesuje, czy nowa powieść wytrzyma ciężar porównań z wysoko ocenionym poprzednikiem. Z wielką trwogą wyglądało się następcy „Wojny polsko-ruskiej” Masłowskiej. Niesłychana ciekawość kazała rozglądać się za młodszym bratem „Lubiewa” Witkowskiego. Podobnie rzecz się miała z najnowszą książką Dawida Kornagi. Wielu się zastanawiało co wypełznie z chorej wyobraźni autora „Gangreny”. Pisarz narobił apetytu erotycznymi opowiadaniami publikowanymi tu i ówdzie, więc już wietrzono kolejny skandal i następną erupcję perwersyjnych wyziewów!

Najnowsza książka Kornagi jest reklamowana jako „okrutny świat w oczach dziecka”, co mnie zaniepokoiło, ale nadal wierzyłem w talent tego prozaika. Pierwsza niespodzianka, to bohater zamiast gwałciciela i mordercy – 12 – letnia Ola. Wprawdzie dziewczynka ma ojca pijaka i brata – dilera narkotyków, ale dobrze się uczy, podlewa kwiatki, opiekuje się siostrzyczką i ma wyrzuty sumienia, gdy pierwszy raz idzie na wagary. Jak się można spodziewać, Ola Procyk grzeczna jest tylko do pewnego momentu. „Wyczyny”ojca-sadysty znęcającego się nad rodziną sprawiają, że bohaterka również schodzi na złą drogę: pali hasz, kradnie sukienkę ze sklepu, ucieka z domu i odwiedza w burdelu siostrę koleżanki. Zresztą, tak jak fabuła, wszystko w tej książce jest przewidywalne. Koleżanki Oli czytają „Bravo”, w muzeum bohaterowie zatrzymują się na dłużej przed „Bitwą pod Grunwaldem”, na wagary jadą do Arkadii, tam idą do McDonalda, a od ojca Ola dostaje owieczkę z breloczkiem. Państwo Procykowie są na czasie i decydują się na piąte dziecko, bo połakomili się na „kasę” z becikowego.

Świat widziany oczami dziewczynki jest strasznie uproszczony i naiwny. Pewnie inny być nie może, ale nie trafiają do mnie te antynikotynowe frazy i objaśnienia jak działa Internet i poczta mejlowa. Jest za słodko i schematycznie, prawie jak w prozie Musierowicz.

Są oczywiście w „Rzęsach na opak” fragmenty, dla których warto sięgnąć po tę książkę: np. kłótnia i bitwa rodzinna na komunii Jędrka, palenie haszu na dachu i upadek jednego z kumpli Mateusza, sen Oli o księciu Witoldzie czy ostatnie sceny, wprawdzie fabularnie mało odkrywcze, to jednak obdarzone potężnym ładunkiem dramatycznym.
Kornaga nie popisał się w swojej powieści niczym oryginalnym. Okrutny świat dorastającej dziewczynki o wiele lepiej ukazał Tryzna w „Pannie Nikt”, a ojca-sadystę wiarygodniej przedstawił Kuczok w „Gnoju”. Nie oczekiwałem od Kornagi drugiej części „Gangreny”, bo powstanie takiego „monstrum” byłoby twórczym samobójstwem. Pisarz po bezdusznej i mrocznej powieści musiał wziąć głębszy oddech. Dlatego „Rzęsy na opak” traktować należy wyłącznie jako przerwę na papierosa i odskocznię od głównego nurtu wulkanicznej i nieokiełzanej wyobraźni autora „Gangreny”.

czwartek, 15 listopada 2007

Snajper

Tyle, ile ja się już filmów naoglądałem, sensacyjnych, komediowych, pornograficznych, tyle książek, ile przeczytałem, a co nieco napisałem, tyle minispódniczek wypatrzonych to tu, to tam, i innych ciekawych niuansów, których starają się nie puszczać w zachodnich telewizjach przed 22, a u nas nawet przed północą, tyle okruszynek, pyłków i kłaczków przyłapanych na gorącym uczynku, tyle korków od wina, ziarenek piasku na plaży, piegów, pieprzyków, łez, tyle literek i cyferek porachowanych, i tyle mejli, na które odpowiedziałem, zapoznając się z nimi uprzednio, tyle słów niemieckich wytrwale zapamiętanych, i nic, żadnego pogorszenia, ani miniminusa, oświadczyła dziś pani okulistka (sama w okularach). Szkoda, że nie dorabiam w służbach specjalnych. Albo w jakiejś siatce terrorystycznej. Mieliby chyba ze mnie niezły użytek.

środa, 14 listopada 2007

Niech pszenica będzie z tobą

Niemcy mają swojego pszenicznego Franziskanera, my - co obwieszczam po licznych testach - Faustusa.
Piwo idealne do konwersacji, nie konsumpcji. Nie lubi, jak wmawiają spece od marketingu, towarzystwa golonki czy kiełbasy. Toleruje co najwyżej orzeszki ziemne.
Piwo zakochane w niskiej temperaturze. Jeszcze niższej, niż to sugeruje etykieta.
Piwo aprobujące przelewkę - bo choć w butelce, zdecydowanie woli gospodarzyć w szklance, niekoniecznie wysokiej.
Piwo absolutnie wrogie innym czynnościom, które przy okazji jego konsumpcji pragniesz wykonywać. Piszesz? Zapomnij. Czytasz? Również. Obezwładni cię chytrze, będziesz domagać się go więcej i więcej; zamienisz się w wielki kombajn i nakosisz się tej procentowej pszenicy, nakosisz...

wtorek, 13 listopada 2007

Pada na Kabatach

Wreszcie konkret. Widok z okna jednych może obezwładnić, drudzy klikają w Travelplanet.pl, gdzie tu pojechać na narty.

Z mejla, spontanem pisanego, do naszego znajomego poety:


"Pogoda może beznadziejna, lecz kiedy pomyślę np. o temperaturze w Kalkucie, to chyba wolę przymrozki od czasu do czasu, szczególnie że dzięki temu nie żyją tu jakieś podejrzane gady; idziesz sobie rano do klopa zwalić wyrzut sumienia, a tu obudzony najjadowitszy wąż na świecie serwuje ci takiego anala, że widzisz gwiazdy, i gwiazdę Dawida, Mojżesza i wszystkich świętych padłych pod Jerychem. Matkę Teresę też widzisz, lecz już za późno, zdychasz na posadzce. (...) Fakt, że szaruga W-wie nie przystoi. Robi się jakoś tak ni to w te, ni to we wte, "snuje" na ulicach, "snuje" w samochodach, jadą, jadą i nic z tego. Za to w takim Krakowie, (...) w takim Krakowie to nawet jak zamiecie, zawieje i zachłodzi, to kwitujesz to wzruszenie ramion, podążasz Szpitalną, Floriańską, mijasz te wszystkie ulice świętych, międzynarodowi przewalają się z jednego krawężnika na drugi, zimne piwo działa ciepło na somę, i absolutnie się nie przejmujesz jesienną kurwicą, jeśli już, to w kontekście kataru, nie chandry."

Trzy razy byliśmy w Egipcie, zawsze jakoś we wrześniu. Morze Czerwone jest wtedy bardzo nagrzane, zaś dni w miarę długie; zostaje mnóstwo czasu na napoje i składniki odżywcze, które u niektórych wywołują zemstę Faraona. Po dwóch tygodniach cieplarnianej masakry, lądując na Okęciu, mieliśmy ochotę wzorem śp. papieża całować tę naszą ziemię na mrozy podatną. Różnorodność nawet w pogodzie - to sobie cenię. Monotonia klimatyczna środkowej Afryki czy Bliskiego Wschodu i im podobnych rodzi jednostajność i ubóstwo, związane zarówno z wrażeniami i percepcją, jak i z etyką. Ludy, które nie zaznały noszenia rękawiczek i szalików wiele niestety tracą...

Bumerang


Wczoraj z wizytą w kluboksięgarni Tarabuk na promo drugiej powieści naszego znajomego. Padał śnieg, kto wygodnicki miś i został w domu, niech się kisi w swoim misiowatym sosie do oporu, aż kiedyś wykipi i po nim. Przybyli najdzielniejsi, najinteligentniejsi, najwrażliwsi. „Dziękuję za oklaski, mnie też jest miło”. Bohater wieczoru na początku był nieco spięty (co naturalne w sytuacji, gdy 1. wychodzi twoja długo oczekiwania książka, 2. przepytuje cię wymagający krytyk literacki Leszek Bugajski, 3. dokoła znajomi większości z branży, więc wyczuleni na to i na owo), potem się jednak zdecydowanie wyluzował, tak wyluzował, że rozluzował, aż w końcu przeluzował, dzięki czemu mógł dołączyć – po oficjalnym zakończeniu spotkania – do naszego wytrwałego grona (mnie, żony, Patryka, Roberta, Janusza, Pauliny, Bogusi, Asi, Thomasa i kilku efemerycznych istot), które zostało do końca i wykończyło brawurowo prawie dwa kartony 13% wina obrandowanego napisem... Bumerang. Paulina uwieczniła cyfrówką te intensywne literacko godziny. Przebojem były fotki nosów, rąk, kieliszków, a przede wszystkim naszych uśmiechów. Czuliśmy się jak goście na weselu w Kannie Galilejskiej, kiedy jeden z długowłosych VIP-ów na prośbę swojej matki (widocznie ją suszyło) dokonał cudu i przemienił wodę w wino – jeszcze lepsze niż na początku przyjęcia. Tureccy producenci podróbek mogliby się uczyć od niego fachu.


niedziela, 11 listopada 2007

Straszny

Dziś byliśmy w operze na Strasznym dworze. Język polski jednak nie nadaje się do śpiewania, zwłaszcza na wyższych oktawach: praktycznie NIC nie słyszeliśmy. Słowa wbijały się w ścianę dźwięku, która je przemielała i puszczała dalej w postaci sylab... Włoski, niemiecki czy nawet angielski - języki zwarte, bardziej melodyjne (niemiecki może nie aż tak, lecz za to twardy, więc tym bardziej wojowniczy, vide Wagner). Polskie "ś", "cz", "ć" topią się pod falą nut. Dobrze, że nad sceną wyświetlane było tłumaczenie na angielski...

Orinka

Orinka jest prawdziwym cudem biologicznym. Może jakich wiele (jeśli uwzględnimy kontekst przyczynowo-skutkowy dotyczący jej powstania), za to na pewno niepowtarzalnym, jeśli chodzi o uśmiech i te migdałowe oczęta, w których można się rozpłynąć – a właściwie przesiąknąć nimi od głowy po same stopy. Na planecie Ziemia Orinka zjawiła się około dziewięć miesięcy temu. Jest więc w tym szczęśliwym położeniu, że kiedy za kilkanaście lat starzy kupią jej samochód, przetestuje go na budowanej dopiero teraz autostradzie Warszawa-Wrocław, tam skręci ostro w prawo i przez Poznań pomknie do Trójmiasta przywitać się z mewami i odwiedzić grób Lecha Wałęsy (naturalnie, życzę mu dłuższego życia). To, co nam zajęłoby obecnie dwa dni, jej – w tej nowej Polsce przyszłości – równość reżyserskiej wersji Tańczącego z wilkami. Podejrzewam zresztą, że wyrośnie na niezłą laskę, więc to raczej ją będą wozić. Na razie jednak Orinka przejawia konsekwentne zamiłowanie do wkładania do buzi i podgryzania czterema ząbkami wszystkiego, co znajduje się w zasięgu jej malutkich rączek. Z niepokojem myślę o tym, jak dobiera się do egzemplarza Rzęs na opak. Na pamiątkę spotkania daliśmy Orince rodzinę kaczuszek. Natychmiast przetestowała ich grubość. Ma dziewczyna fantazję; nic dziwnego, w końcu jest córeczką naszego znajomego reżysera, o którym niebawem może być naprawdę głośno.

sobota, 10 listopada 2007

Mailer out

Umarł amerykański pisarz Norman Mailer. 84 lata niezwykłego życia. Sześć żon. Mnóstwo wydanych książek. Nagrody literackie. Pił i odurzał się narkotykami niczym Jim Morrison. Prowokował bójki. Swoją drugą żonę mało co nie zadźgał nożem na przyjęciu. Nie znosił republikanów. Bezkompromisowy poszukiwacz opowieści. Co za wspaniała biografia. Pozazdrościć.

czwartek, 8 listopada 2007

Opinia pewnej czytelniczki


Ważne - przeczytałam Rzęsy – i...uważam, ze masz w sobie coś z Dostojewskiego Podświadomie jesteś ojcobójcą, tak po freudowsku rzecz ujmując. Niemalże 2 trupy w książce to mili tatusiowie + obaj to źródło wszystkiego złego. Dziwię się, ze Szczuka jest przeciw twojej literaturze, ponieważ ty czcisz kobiety, zwłaszcza w tej konkretnej pozycji. Women Power. To takie opinie na szybko.

W pewnym momencie nie darowałam ci morderstwa na psie. Jestem dość wrażliwa na tym punkcie...i nie współczułam głównej bohaterce. Miała w sobie cos z Cześć Tereska i myślałam, że tak skończy jak główna bohaterka filmu. Mam jednak nadzieję, że obroni się przed koleżankami z Bravo i spod trzepaka. A tak naprawdę to ona potrafi ukraść, wydać pieniądze ojca, odwiedzić prywatkę, a nie ONE. Ale może chce odreagować, jej też coś się należy od życia i od rodziców? Czy myślisz, że śmierć ojca będzie/jest tym punktem zwrotnym w jej życiu? W każdym razie życzę jej powodzenia! Wszystko w jej rękach. Być może właśnie pisanie będzie dla niej zbawieniem.

środa, 7 listopada 2007

Jak dałem na... tacę


Owe 100 zł, które nie tak dawno znalazłem, zgodnie z obietnicą zainwestowałem w rzeczy, które przynoszą przyjemność zarówno somie jak i psyche. Dwa dni temu poczułem się jednak w obowiązku wesprzeć coś, co w naszym kraju - przynajmniej dla mnie - warte jest każdej sumy. A że nie jestem potentatem paliwowym, oligarchą, synem dewelopera etc., wpłaciłem sumę równą niedawno znalezionej na fundusz Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów
To taka moja laicka taca.

poniedziałek, 5 listopada 2007

Black

Nie wiem, czy to powód do dumy, czy wstydu, ale mam absolutnie eklektyczny gust muzyczny. Literacki zresztą też - mój debiut "Poszukiwacze opowieści" to wręcz archetypiczny przykład prozy-symfonii stylistycznej. Wracając do muzyki, muszę jednak przyznać, że szczególną przyjemność sprawia mi... black metal. Jestem przy tym surowy i nie łykam wszystkiego jak czternastoletni fani. Moje ulubione grupy to: Cradle Of Filth (Anglia), Dimmu Borgir (Norwegia), Belphegor (Austria) i Behemoth (Polska).

Art Papier o "Rzęsach"

Krytycznie, no ale taki przywilej krytyka literackiego, w tym przypadku płci żeńskiej


nr 21 (93) / 2007

Agnieszka Nęcka
NA OPAK

„Rzęsy na opak”, najnowsza propozycja Dawida Kornagi, nie doczeka się – moim zdaniem – wielu krytycznoliterackich komentarzy. Powodem nie będzie jednak dość słaba pod względem warsztatowo-koncepcyjnym powieść, a dające o sobie coraz wyraźniej znać swoiste zmęczenie koniunkturą na tzw. zaangażowanie, ale zaangażowanie – dodajmy – pozorowane, czyli takie, w którym idzie tylko o nakreślenie sytuacji degrengolady, pozbawione próby refleksji nad zastanym stanem rzeczy. Tym razem mamy bowiem do czynienia z opisywaniem maltretowania psychiczno-fizycznego dzieci. Świat widziany oczami dorastającej Oli Procyk – dziewczynki pochodzącej z wielodzietnej, biednej rodziny dotkniętej problemem alkoholizmu – niewiele, tudzież nic, ma wspólnego z sielskim dzieciństwem. To arkadia pokazana na opak. Pozostawione na łasce i niełasce swoich opiekunów dzieci, dorastając w ubóstwie i strachu, będą w przyszłości powielały wzorce zachowań starszych, dążąc tym samym do autodestrukcji. Na tym wszakże Kornaga nie zatrzymał diagnozowania zdegenerowanego „tu i teraz”. Pisarz bowiem nie omieszkał – niejako na marginesie – zahaczyć o najbardziej palące problemy naszej nowoczesności: kwestię nietolerancji względem homoseksualizmu, współpracy z władzą ludową, namawiania małoletnich do prostytuowania się. Tym jednak, co – jak się zdaje – interesowało Kornagę nade wszystko, było obnażenie wad współczesnego Kościoła Rzymskokatolickiego. W moim odczuciu zabieg ów nie powiódł się najlepiej, sprawiając, że książka – mimo przerażającej i poruszającej tematyki – nie zapada w pamięci.

Akcja „Rzęs na opak” toczy się w okolicach warszawskiej ulicy Żelaznej na robotniczej Woli. Ojciec jest hydraulikiem, który topiąc swe frustracje w wódce, wyżywa się na rodzinie. Matka dogląda domu i opiekuje się czworgiem dzieci. Rodzice Oli decydują się na kolejne dziecko, by dzięki „becikowemu” pokryć wydatki związane z komunią jednego z synów. Historia opowiadana przez dziewczynkę – będącą narratorką omawianej tu prozy, nie kończy się happy endem. Ojciec z powodu niespłacenia długów zostaje zamordowany, najstarszy syn popada w konflikt z prawem, zaś przyszłość Oli zdaje się być przesądzona i rysuje się w „czarnych” barwach.

W zamierzeniu Kornagi „Rzęsy na opak” miały być powieścią hiperrealistyczną, pomyślaną jako coś w rodzaju reportażu z życia niejednej polskiej rodziny, w której wychowują się już nie tak niewinne, jak można by przypuszczać, dzieci. Moim zdaniem to jednak mało udany pamiętnikowy zapis dziecięcej traumy czy też nazbyt szybkiego wchodzenia w dorosłość. Nie dlatego, że trudno uwierzyć w zdarzenia, o jakich opowiada Ola (śmiertelny wypadek kolegi brata, dilowanie w szkołach, kradzież sukienki z ekskluzywnego butiku czy dotkliwe pobicie dziewczynki przez pijanego ojca). Jest dokładnie odwrotnie! Współcześnie nie ma możliwości ucieczki przed świadomością nagminnego znęcania się nad nieletnimi. Obrazy maltretowania obecne są już nie tylko w prasie codziennej, ale i w – podawanej obróbce artystycznej – literaturze i sztuce filmowej. Wystarczy wspomnieć głośną w latach dziewięćdziesiątych „Pannę Nikt” Tomka Tryzny czy „Gnój” Wojciecha Kuczoka, „Bidul” Mariusza Maślanki albo wyreżyserowane przez Macieja Pieprzycę „Inferno”, by przekonać się, że opisywanie dziecięcych tragedii zostało już ograne na rozmaite sposoby.

Nie oznacza to wcale, że temat przemocy wśród najmłodszych jest wyeksploatowany. Przeciwnie – domaga się stale swego miejsca, aby drażniąc, nie pozwalał zapomnieć o dziecięcej krzywdzie. Należy jednak zadać pytanie o to, co ma wynikać z lektury „Rzęs na opak”, poza dostrzeżeniem, że autor w sposób bezkompromisowy zdiagnozował naszą „chorą” rzeczywistość. W moim przekonaniu Kornaga nie zatroszczył się o wyjście poza dziennikowe moralizatorstwo rodem z pozytywizmu. Nie ustrzegł się – co drażni najbardziej – szycia ze stereotypów. Dość przywołać kreacje kobiece, w których na plan pierwszy wysuwa się niewieści egoizm, małostkowość i powierzchowność. Dowodem na to mają być – jak wynika z kart powieści – wojna o ciuchy w sklepie czy podejście do pierwszej menstruacji: „Byłam w szoku. Popłakałam się, no i w ogóle. Wstyd mówić. Chłopcy nie mają o tym pojęcia. Tatusiowie także. Wyznałam więc mamie. Wcale się nie zdziwiła. Podarowała mi swoją podpaskę. Powiedziała tylko, że wzrosną wydatki na środki higieniczne, że to wielka szkoda, ale co poradzić. — To krzyż nas, kobiet, Oluś”. Komentowanie powyższego cytatu wydaje się zbędne, dla takiego upraszczania trudno doszukać się wytłumaczenia.

Równie schematycznie przedstawia się ideologiczna warstwa powieści, wpisująca najnowszą publikację autora „Gangreny” w nurt antykatolicki. Książka wymierzona została w księży, którzy nie chcą dopuszczać dzieci do komunii z powodu braku wpłat czy innych zachowań niegodnych osób duchownych. Sposób owego demaskowania jest tak mało wyszukany, że zastanawiam się, czy można tu w ogóle mówić o demaskowaniu w ścisłym sensie. Konstrukcja bohatera dziecięcego sprawia wprawdzie, że owe proste – by nie powiedzieć: prostackie – stereotypy w jakiejś części bronią się przed zarzutami zbytniej naiwności. Antykatolicka retoryka współgra jednak z problemem współczesnej religijności. Kornaga obnażył bowiem nie tylko problem maltretowania, ale właśnie pseudoreligijność, która wyraża się choćby w traktowaniu święta Pierwszej Komunii jako okazji do pijaństwa i familijnych kłótni.

W zakresie zagadnień religijnych autor „Poszukiwaczy opowieści” popełnił kolejną tendencyjną powieść o słabościach polskiego katolicyzmu, która – niestety – na tle opublikowanych w ostatnim czasie podobnych tematycznie próz (takich jak m. in. „Umoczeni” Andrzeja Horubały, „Ciało obce” Rafała Ziemkiewicza czy „Katoniela” Ewy Madeyskiej) wypadła dość blado. „Rzęsy na opak” mogą do siebie przekonać tylko jasno sprecyzowaną krytyką. Nie przełoży się to wprawdzie na skuteczność omawianej u prozy w naprawianiu rzeczywistości, ale przecież od czegoś trzeba zacząć. W tym wypadku można by wszakże docenić dobre chęci, ale – jak powszechnie wiadomo – dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane...

piątek, 2 listopada 2007

Halloween, czyli dłutowanie ósemki


Oszczędzę swojego widoku. Wystarczy powiedzieć, że z łatwością wygrałbym na balu przebierańców z okazji Halloween. Bez problemu dostałbym też główną rolę w horrorze - jako przywódca rozpasanych mutantów, którzy atakują miasto wieczorową porą. Opasłe dynie mogą spoglądać z zazdrością na mój napompowany do granic możliwości lewy policzek. Dla kobiet łaknących bardziej wysublimowanych porównań, informuję, że jestem obecnie skrzyżowaniem lekko okrągłego Słowianina z kwadratowoszczękim WASP-em z północnego Teksasu. "Może pójdzie pani ze mną na obiad? Gwarantuję, że kelner będzie nas obsługiwał z respektem. I strachem".
Wszystko przez przedwczorajsze dłutowanie lewej dolnej ósemki. Niby zwyczajny zabieg (przeprowadzony przez gwiazdę warszawskich chirurgów-stomatologów, więc tyle na pocieszenie mnie samego), ale jest nad czym szaty rozrywać. Bo kiedy zeszło znieczulenie, w miejscu wyrwanego zęba wyrósł demon z widłami. I jak nie zacznie nimi kłuć w pozszywane dziąsła! W efekcie spuchłem błyskawicznie jak ciasto wielkanocne w piekarniku nastawionym na 240 stopni Celsjusza.
Choć uniknąłem typowego po takim zabiegu szczękościsku, to i tak mam problemy z jedzeniem. Trzeba nauczyć się "pracować" jedną stroną zębów. Ciężko przeżuwać. Ciężko cokolwiek. Najchętniej podkradłbym jakiemuś niemowlakowi kaszkę ryżową z jabłkami i gruszkami. Ostatecznie nawet Whiskas, byle smakował jak szynka Babuni.
Poza tym jadę na antybiotykach. I pojadę sobie tak do następnej środy. Jeśli ktoś chciałby mnie wynająć do straszenia ludzi (np. o innej opcji politycznej), proszę bardzo.
Tymczasem spadam użalać się nad sobą.